czwartek, 24 grudnia 2015

CZY CZŁONKOWIE PiS-u SĄ LUDŹMI?[1]

Wyglądają jak ludzie. Ruszają rękami i nogami, mrugają, a nawet „kłapią dziobami”, choć nie są ptakami – potomkami dinozaurów. W języku potocznym, w przenośni, „kłapać dziobem”, to tyle, co gadać, paplać o niczym.
Nie oni jedni paplą bez sensu, więc nie dlatego powątpiewam w ich przynależność do rodzaju ludzkiego. Wątpliwości budzi ich całkowita niezdolność i niechęć do samodzielnego myślenia, a może nawet brak poczucia indywidualnej tożsamości. Wprawdzie oficjalnie używają imion i nazwisk, ale zachowują się jak numery lub wręcz jeden numer. Takiej wierności partii i jej przywódcy świat nie widział od lat 50. XX wieku. Wtedy jednak było się czego bać, a instynkt samozachowawczy może skutecznie wyłączyć wyższe funkcje poznawcze. Dzisiaj, jak dotąd, za myślenie nic nikomu nie grozi, wiec dlaczego? Przecież nie chodzi o władzę. Nikt nie jest tak zniewolony jak członkowie PiS. Do zatracenia! Czy ludzie, z wyjątkiem może osób z ciężkimi zaburzeniami neurologicznymi, mogą aż tak gruntownie i dobrowolnie pozbawić się osobistej autonomii?
Pojąć to trudno tym bardziej, że ich działalność jest w sposób oczywisty sprzeczna z prawem, więc zagrożona karami, może nawet więzieniem. To jednak nie robi na nich wrażenia. Nie powiedziano im? Nie uwzględniano tych informacji w programie zainstalowanym na dyskach ukrytych w atrapach głów? A może na oczach i w uszach mają klapki, które automatycznie zapadają, gdy pojawia się informacja o nielegalnym charakterze ich działalności? Nie wiemy, skazani jesteśmy na domysły; w sprawie klapek w uszach i w sprawie ich człowieczeństwa w ogólności.    
Na tle tych wątpliwości rodzi się ciekawy problem konstytucyjny. Czy nie-ludzie powinni startować w wyborach i brać udział w życiu politycznym? Konstytucja milczy na ten temat. Zdaje się, że uznano tę kwestię za oczywistą, co dziwi, bo przecież żyjemy w czasach dynamicznego rozwoju nauk technicznych. Wyprodukowanie i zaprogramowanie robota, który by wiernie imitował zachowanie posła lub senatora PiS, to dla zdolnego konstruktora kaszka z mlekiem. Czy prawo wyborcze nie powinno jakoś regulować tej kwestii? Nie twierdzę, że należy zakazać kandydowania robotom, pod warunkiem oczywiście, że w ich oprogramowaniu nie będzie odwołań do „totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa”. Może jednak należałoby badać kandydatów pod kątem zdolności do samodzielnego myślenia? Brak tej zdolności zagraża przecież przejęciem władzy przez jakiegoś szaleńca rodem z fantastycznych filmów o Bondzie lub Batmanie!
Kończę więc apelem do KOD i partii opozycyjnych. Trzeba coś zrobić w tej sprawie! Bez naruszania godności i łamania praw ludzi i robotów. Może wystarczy, że każdy, bez względu na to, czy jest strukturą białkową, czy urządzeniem elektronicznym  przejdzie odpowiednie szkolenie lub przeprogramowanie? Nie wiem. W każdym razie zacząć warto od narodowej debaty na temat „co to znaczy być człowiekiem”? Przynajmniej będzie wiadomo, o czym mówimy.                                   




[1] Uwaga! Artykuł satyryczny. Autor nie myśli na serio, że członkowie PiS nie są ludźmi. Satyra to gatunek literacki lub publicystyczny łączący w sobie epikę, lirykę i dramat (także inne formy wypowiedzi) wywodzący się ze starożytności (pisał je m.in. Horacy), ośmiesza i piętnuje ukazywane w niej zjawiska, obyczaje, politykę, stosunki społeczne. Prezentuje świat poprzez komiczne wyolbrzymienie. Cechą charakterystyczną satyry jest karykaturalne ukazanie postaci, a jej istotą jest krytyczna postawa autora wobec rzeczywistości, ukazywanie jej w krzywym zwierciadle. (Wyjaśnienie dla członków i sympatyków Pis, a także innych osób pozbawionych rozumu lub poczucia humoru – przyp. autora).     

wtorek, 22 grudnia 2015

CZY PIS STOSUJE PRZEMOC? CZY SĄ PODSTAWY DO DELEGALIZACJI TEJ PARTII?

Artykuł 13 Konstytucji przewiduje, iż zakazane jest istnienie partii, które stosują przemoc w celu m.in. „wpływu na politykę państwa”. PiS niewątpliwie dąży do tego celu, czy jednak stosuje przemoc? Warto się zastanowić, bo gdyby tak było, a zachodzi w tej sprawie co najmniej podejrzenie, to na mocy tego przepisu konstytucji partia ta powinna być zdelegalizowana.
Wyobraźmy sobie najpierw, że w jakimś ustronnym miejscu lub gdziekolwiek ktoś nas zaczepia i żąda, byśmy oddali mu pieniądze lub domaga się czegoś innego, do czego nie ma prawa, a my nie chcemy tego uczynić? Nie przykłada nam wprawdzie noża do gardła, ale tuż za nim stoi trzech drabów lub jak ktoś woli „karków”, którzy samą swoją obecnością zaświadczają, że to nie przelewki i że wszelki opór jest bezcelowy. Czy mamy tu do czynienia z przemocą? Oczywiście tak! Dla wszelkiej pewności, żeby wszystko było jasne, zaczepiony mógłby powiedzieć np. „ależ nie macie prawa!” lub zaapelować do „karków”, by udzieliły mu pomocy. Mógłby, ale nie jest to konieczne, gdyż sytuacja jest jednoznaczna, a napadnięty ma prawo bać się odezwać, a tym bardziej wystąpić z niedorzecznym apelem do „karków”.
Czy sytuacja w polskiej polityce w grudniu 2015 roku nie jest w gruncie rzeczy taka sama?
Pisowskie władze łamią prawo, co stwierdzają uniwersyteckie senaty,  Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa i zdecydowana większość wybitnych prawników. PiS nie tylko te oceny i orzeczenia lekceważy, ale czyni to z arogancką ostentacją, butnie, by nie powiedzieć z pogardą wobec wszystkich spoza swojego plemienia, ale i wobec demokratycznych norm i wartości.
Jak to możliwe? Dlaczego oni mogą bezkarnie łamać prawo, lekceważyć protesty społeczne, a nawet wyniki badań opinii publicznej? Otóż dzieje się tak dlatego, że stoją za nimi „karki”, czyli wszystkie resorty siłowe i nie ma nikogo, kto mógłby ich powstrzymać. „Karki” stoją za nimi nie tylko teoretycznie, choć i to – zważywszy na dyscyplinę i hierarchiczną strukturę resortów siłowych – wystarczyłoby do uznania, że zamach na prządek konstytucyjny, jakiego się dopuszczają, jest formą przemocy. Zdarzyło się jednak co najmniej raz, że uzbrojeni funkcjonariusze zabezpieczali wykonanie nielegalnych decyzji tej partii. Prasa doniosła, że osobom, które PiS bezprawnie uznał za nowych sędziów TK, i które przybyły do siedziby Trybunału, towarzyszyli funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu. To już działanie siłowe i przemoc w czystej postaci. Dokładnie tak, jak w historyjce, którą opowiedziałem na wstępie.   
Przemocowy lub po prostu chuligański charakter ma również sposób działania pisowskich aparatczyków odbierających głos, zakrzykujących, wyłączających mikrofony, nie uznających wyników głosowań lub w innych sposób łamiących normy współżycia i przepisy regulaminu podczas obrad plenarnych i prac w komisjach sejmowych. Powie ktoś, że to żałosne, ale zbyt bagatelne, by na tej podstawie domagać się delegalizacji tego towarzystwa. Nie jestem taki pewien. Przecież w ten sposób też wpływają na politykę państwa, a ich działanie ma charakter systematyczny. To nie są incydentalne wybryki jednego lub drugiego pospolitego chama lub chamki, to przemyślana metoda zmierzająca do sparaliżowania merytorycznej pracy parlamentu.   
Politycy Pis twierdzą, że mogą robić, co im się podoba, bo mają większość w sejmie. Jednak większości sejmowej nie wolno łamać prawa. Stwierdza to wprost art. 7  Konstytucji stanowiący, że „organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”. Władza, której tej zasady nie respektuje, staje się „dyktaturą większości” – formą rządów autorytarnych, opartych na przemocy.        
Na koniec jeszcze jedno wyjaśnienie. Wierutnym kłamstwem jest powtarzane przez marionetki Kaczyńskiego twierdzenie, jakoby konstytucja dawała Trybunałowi wyłącznie prawo do orzekania o zgodności ustaw (a nie uchwał) z konstytucją. Artykuł 188 ustęp 3 Ustawy Zasadniczej stwierdza expressis verbis, że TK orzeka również „o zgodności przepisów prawa, wydawanych przez centralne organy państwowe, z Konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami”. O badaniu zgodności ustaw z konstytucją mowa jest w punkcie 1 tego artykułu, jednak punktów jest więcej, łącznie pięć, i trzeba przeczytać wszystkie, żeby wiedzieć, jakie są kompetencje Trybunału.  
Jednak ludzie, którzy wprowadzają swoje zamiary w życie w oparciu o brutalną siłę, a nie moc prawa, czytać nie muszą, a może nawet nie powinni. Czytanie bowiem, zwłaszcza ze zrozumieniem, może w niektórych przypadkach naruszyć ich bezrefleksyjną determinację albo przynajmniej swobodę, z jaką deklamują podyktowane przez wodza niedorzeczności. Co oni by wtedy mówili i co myśleli? Ludzie tego pokroju skazani na samodzielne myślenie wpadają w panikę lub wręcz w depresję. Nie jesteśmy okrutni, nie możemy tego od nich wymagać, to jednak nie znaczy, ze możemy tolerować drastyczne łamanie norm demokratycznego państwa prawa i zawartych w konstytucji gwarancji naszych praw i wolności, co niniejszym poddaję pod rozwagę odpowiednich organów.
.      

piątek, 18 grudnia 2015

MOJA OPCJA ZEROWA czyli rząd do Przemyśla

Kukiz (czy on ma jakieś imię?) wzywa do zmiany konstytucji i wymiany całego składu Trybunału Konstytucyjnego. Nazywa to opcją zerową. Ja bym tak tego nie nazwał. Gdzie tam tej opcji do zera?! Mam inną propozycję opcji zerowej, lepszą, bardziej zerową.
Otóż proponuję całkowitą wymianę składu wszystkich instytucji władzy, od prezydenta, przez sejm, senat, rząd i cały pisowski plankton. Apeluję jednocześnie, by stosowną uchwałę podjęła Rada Warszawy. W końcu szefostwo rządzącej mafii, a i sporo jej zwykłych żołnierzy, mieszka i/lub działa w Warszawie. Jak samorządność, to samorządność, a że uchwały mają moc nadrzędną wobec innych praw, dowiodła już większość sejmowa, podejmując uchwały sprzeczne z konstytucją.    
Nie koniec na tym. Dla zapewnienia nam wszystkim pełnej satysfakcji  z „wyzerowania” tej menażerii, proponuję też, by na pewien czas przenieść ich do jakiegoś dostatecznie odległego miasta; najlepiej zagranicą, ale w ostateczności może być Przemyśl, dokąd chcieli wyprowadzić Trybunał. Kto wie zresztą, czy do tego miasta nie powinniśmy na krócej lub dłużej wysyłać wszystkich, którzy dowiedli swojej bezmyślności. Gdzie jak gdzie, ale w Przemyślu  wszystko sobie przemyślą.       
Wiem, pojawią się głosy, że ta propozycja jest niekonstytucyjna albo wręcz idiotyczna, bo jak to? Rada Warszawy ma rozwiązywać sejm i senat, usuwać prezydenta i deportować polityków do Przemyśla? Na jakiej podstawie? Ano na takiej – wyjaśniam malkontentom - na jakiej oni zwalniają z więzienia swoich koleżków, rozwiązują fundamentalną dla porządku konstytucyjnego instytucję i zajmują biura organizacji międzynarodowych.
Rada Warszawy to organ szczególnie predysponowany do przeprowadzeni radykalnej opcji zerowej również dlatego, że sprawuje zwierzchność na strażą miejską, ostatnią już chyba formacją mundurową, która nie wpadła w szpony rządzącej watahy i faktycznie stoi na straży prawa. Dowiodła tego ostatnio straż miejska w Krakowie, która zablokowała koła źle zaparkowanego samochodu prezydenta. Brawo straż miejska w Krakowie! Kraków-Warszawa - wspólna sprawa!
Ktoś może zapytać, czy straż miejska powinna być formacją odpowiedzialną za ochronę demokratycznego ładu? Precedensów jak się zdaje nie było, jeśli jednak uprzytomnimy sobie, że kultura demokratyczna zrodziła się w miastach i jest wytworem miejskiej mentalności, zgodzimy się chyba, że lekceważona dotąd straż miejska znakomicie się nadaje do tego celu, zwłaszcza w Polsce.  
Na koniec jeszcze ważne wyjaśnienie. Nie, nie wzywam do obalenia siłą legalnej władzy ani ustroju. W preambułę uchwały rady miejskiej wpisze się przecież, że wyraża ona wolę narodu, a w demokracji ludowej – jak uczą nas obecne władze – wola suwerena ważniejsza jest niż prawo. Poza tym opcja zerowa to nie likwidacja, a wymiana lub przynajmniej nadzieja na wymianę. Potrzebne będą nowe władze, a więc i nowe wybory w bliskiej przyszłości. Nikomu praw wyborczych nie zamierzam odbierać. Niech oni tylko znikną na jakiś czas, żeby opadły emocje i żeby znowu można było oddychać. Jeśli po kilkumiesięcznej przerwie ci ludzie znowu wygrają wybory, obiecuję, że sam się wyniosę do Przemyśla lub gdziekolwiek. Im dalej tym lepiej!



wtorek, 15 grudnia 2015

Gdzie "majdan" w Warszawie?

Jak skutecznie udaremnić pisowski zamach na demokratyczny porządek konstytucyjny? Problem jest polityczny, ale ma wiele aspektów praktycznych. Gdzie na przykład w Warszawie najlepiej byłoby zorganizować polski „majdan” - permanentną demonstrację z żądaniem ustąpienia reżimu i rozpisania nowych wyborów?
Nie twierdzę, że nadszedł już czas. Idzie zima, a niektórzy znajomi, równie mocno zatroskani o losy demokracji w Polsce,  twierdzą, że należy jeszcze poczekać z działaniami w tej skali i z takich rozmachem.
Może mają rację? Może ludzie reżimu jednak się zreflektują? Albo przestraszą? Przecież są wśród nich politycy, Gowin na przykład, których poglądy gospodarcze, a i pewne cechy osobiste, bardziej predestynują do Nowoczesnej niż do paranoiczno-rewolucyjnego pisu. Nie brakuje też wśród dworaków Kaczyńskiego ludzi bojaźliwych, a i Szydło nie czuje się najlepiej w roli rewolucjonistki. Gdyby więc kilku lub kilkoro z nich poszło po rozum do głowy (lub gdziekolwiek) i z pisu lub koalicji odeszło, rząd straciłby większość, a zamach by się nie powiódł.
Tak więc nie wzywam jeszcze, jeszcze nie (a jest 15 grudnia 2015 roku) do budowy miasteczka namiotowego w wybranym miejscu, jednak o samym miejscu warto pomyśleć zawczasu. Gdzie zatem majdan w Warszawie? 
Potrzebny jest duży plac, najlepiej położony przy siedzibie władz, jednak nie władz miejskich, wiec Plac Bankowy odpada - nie tylko z tego powodu rzecz jasna; sama nazwa nie najlepiej się kojarzy.    
Plac Defilad? Nie wydaje mi się. Duży jest, to prawda, ale położony daleko od siedzib władzy, a poza tym klimat nie ten, nie ta przestrzeń i nie ten duch się nad placem unosi.  
A co powiecie na Plac Konstytucji? Nie ma tam wprawdzie budynków rządowych, ale nazwa w sam raz, powierzchnia wystarczająca, a w okolicy dużo miejsc, gdzie można się w razie potrzeby ogrzać, posilić albo jeszcze inaczej zaspokoić podstawową potrzebę.
A może Plac na Rozdrożu? Blisko Ministerstwa Sprawiedliwości, niedaleko Rady Ministrów, a nazwa nawet lepsza. Czyż nie znaleźliśmy się na politycznym rozdrożu? Tak, chyba Rozdroże będzie najlepsze? Majdan na Rozdrożu brzmi intrygująco. Tylko czy jest tam dość miejsca? Jak sądzicie? Zapraszam do konsultacji J

P.S. O tym, czy „majdan” warto organizować i jak to zrobić, żeby jego skutki były lepsze niż na Ukrainie, napiszę za kilka dni.  

sobota, 5 grudnia 2015

Zdziwił się Radziwiłł

Zdziwił się Radziwiłł, a swoje zdziwienie wyraził tak: 
"Państwo nie gwarantuje nikomu roweru, bo nie ma na to pieniędzy. Dlaczego inaczej ma być w przypadku służby zdrowia?"
Radziwiłł, minister zdrowia w rządzie Pis, nie rozumie, dlaczego państwo ma nam gwarantować dostęp do służby zdrowia? Nie widzi różnicy między rowerem a zdrowiem lub życiem; nikt mu też nie powiedział, ze państwo przymusowo pobiera opłaty za prawo do leczenia, i to z góry pobiera, również od tych, którzy nie korzystają ze służby zdrowia. Może zresztą ktoś mu powiedział, ale jak przystało na członka gangu, który objął władzę w naszym kraju, Radziwiłł nie uważa, by za te pieniądze cokolwiek nam przysługiwało. Płacić i mordy na kłódkę! 
Radziwiłł jest lekarzem, a w każdym razie pobierał lub nadal pobiera wynagrodzenie z tytułu wykonywania tego zawodu. Nie wiem, jakiej jest specjalności, i nawet nie chcę wiedzieć, bo żywiej stanęłyby mi przed oczami osoby przez niego poszkodowane; trudno przecież wyobrazić sobie, żeby skutecznie mógł leczyć człowiek, który nie widzi różnicy między prawem do roweru a prawem do zdrowia i życia. 
Nie skojarzył Radziwiłł
Lekarze, ci z prawdziwego zdarzenia, przyjęli niegdyś kodeks etyki lekarskiej. Czy tam nie ma nic o zdrowiu i życiu – zapytałem sam siebie.  Sprawdziłem i znalazłem między innymi taki zapis (art.2)  
1. Powołaniem lekarza jest ochrona życia i zdrowia ludzkiego, zapobieganie chorobom, leczenie chorych oraz niesienie ulgi w cierpieniu ...
i dalej w punkcie 2: 
Najwyższym nakazem etycznym lekarza jest dobro chorego - salus aegroti suprema lex esto. (zdrowie chorego najwyższym prawem - przyp. ad.) Mechanizmy rynkowe, naciski społeczne i wymagania administracyjne nie zwalniają lekarza z przestrzegania tej zasady. 

Dlaczego w kodeksie uznano, że ochrona zdrowia i w ogóle dobro chorego jest powołaniem i najwyższym nakazem etycznym lekarza, niestety nie wiadomo. Kodeks tego nie wyjaśnia. Może jego autorom wydawało się to oczywiste? Nie przewidzieli, że piszą go również dla ludzi z intelektem Radziwiłła. A może przeczytali konstytucję, a przynajmniej jej art. 68, dowiedzieli się z niej, że każdy ma prawo do ochrony zdrowia i jakoś skojarzyli tę gwarancję z zawodem lekarza. Radziwiłł nie skojarzył. Może w dzieciństwie spadł z roweru!? Nie wiadomo.
Człowiek ten złożył zapewne przysięgę lekarską, ale przecież nikt lekarza nie pyta, czy i jak rozumie treść przysięgi. Nikt mu też nie wyjaśnia, co tam jest napisane. No i przyrzekł Radziwiłł, nie wiedząc, co przyrzeka, a potem całe życie kombinował, jak się lepiej urządzić na koszt frajerów, którym się wydaje, że lekarz, u którego szukają pomocy, ma obowiązek, prawny i moralny, chronić ich życie i zdrowie. Niby dlaczego? – wciąż dziwi się Radziwiłł.
Zaczynam rozumieć, dlaczego PiS chce zmienić konstytucję. Nową napiszą dziennikarze Faktu i Super Expressu, żeby politycy i wyborcy Kaczyńskiego zrozumieli, o czym jest mowa. No i żeby to była ich konstytucja, żeby wyrażała ich emocje i stan ducha. Jej poczytność wzrośnie! Zapewnią to krzykliwe tytuły, spiski, sensacje zza kulis katastrofy smoleńskiej i zdjęcia gołej baby (sorry! rumianego księdza)  na trzeciej stronie. Taka będzie nowa ustawa zasadnicza: dla moherowych beretów, kiboli i ludu smoleńskiego! I po co komu jeszcze Trybunał Konstytucyjny?!    


  
      

niedziela, 22 marca 2015

Sądy za poglądy?

Pani Małgorzata Marenin, działaczka antyklerykalna i feministyczna, nie ustaje w wysiłkach, by postawić przed sądem biskupa Michalika za jego poglądy na temat przyczyn pedofilii. Jakiś czas temu duchowny ten zasugerował bowiem publicznie, że winne pedofilii są agresywne feministki i wychowanie w rozbitych rodzinach, gdyż pozbawione ciepła rodzinnego dzieci lgną do dorosłych, a ci – jak musimy się domyślać, bo biskup tego nie powiedział wprost – nie potrafią się tej pokusie oprzeć. 

Pani Marenin uznała tę wypowiedź za przestępstwo i skierowała do sądu karnego prywatny akt oskarżenia. Sąd oskarżenie odrzucił, gdyż w Polsce poglądy (z jednym wyjątkiem), nawet bardzo ekscentryczne, nie są penalizowane, jeśli nie towarzyszy im nawoływanie do nienawiści lub przemocy, a biskup – cokolwiek by o nim powiedzieć – nie wzywał nieodpornych na pokusy ciała „duchownych” do molestowania dzieci z rozbitych rodzin. 

Warto w tym miejscu przypomnieć, zwłaszcza młodym czytelnikom, że w dawnych czasach, gdy ludzie swobodnie dzielili się przemyśleniami, a czasem się nawet nad czymś wspólnie zastanawiali, wszczynanie przeciw komuś postępowania karnego za głoszone przez niego poglądy nazywano cenzurą represyjną, a wszelkie formy cenzury uważano za odrażającą właściwość systemów totalitarnych. 

Powróćmy jednak do naszej opowieści. Po negatywnej decyzji sądu karnego pani Marenin nie upadła na duchu i skierowała sprawę do sądu cywilnego. Biskupowi nie grozi już odsiadka, tylko niewielka wpłata na cele społeczne (1000 złotych na rzecz Centrum Praw Kobiet!) oraz obowiązek przeproszenia feministek i samotnych rodziców w publicznym oświadczeniu następującej treści (podaję za PAP): „Nie mam prawa sądzić, iż dzieci w rozwodzących się rodzinach odczuwają mniej miłości i garną się do drugiego człowieka, pragnąc miłości”. 
Zagrożenie to jest wprawdzie teoretyczne, gdyż sąd niemal na pewno odrzuci pozew złożony przez panią Marenin, jednak komentarza wymaga fakt, że jego antyklerykalna autorka chce postawić kogoś przed sądem za poglądy, że chce go zmusić do wyrzeczenia się tych poglądów i wreszcie, że ta inicjatywa cieszy się poparciem tak wielu zorganizowanych ateistów i krytyków Kościoła katolickiego, instytucji, którą uważa się za głównego wroga wolności słowa w Polsce. 

*

Oświadczenie, które pani Marenin chce wymusić na biskupie, składa się z dwóch względnie odrębnych części. W pierwszej z nich autorka domaga się, by biskup stwierdził publicznie, iż nie ma prawa czegoś myśleć – cokolwiek by to było! Powstaje w związku z tym pytanie, czy człowieka w ogóle można pozbawić prawa do myślenia czegokolwiek?! Czy powódka nie idzie w tym żądaniu dalej niż inkwizycja katolicka i cenzura komunistyczna razem wzięte?! Pamiętać trzeba, że te niesławne instytucje żądały na ogół tylko rezygnacji z opublikowania lub publicznego odwołania jakichś konkretnych, publicznie głoszonych i nieprawomyślnych poglądów, a nie w ogóle prawa do myślenie tego czy tamtego. Nawet Giordano Bruno uniknąłby stosu, gdyby nie skierował do papieża memoriału, w którym upierał się przy twierdzeniach, jakie obiecał odrzucić publicznie. Żyłby, gdyby zachował je tylko dla siebie. Blisko 200 lat później wypowiedział się na ten temat Immanuel Kant w słynnym eseju „Czym jest oświecenie”. Filozof nie bronił w nim pełnej wolności głoszenia wszelkich poglądów, przekonywał jednak do nieograniczonej wolności myśli, bez niej bowiem, jego zdaniem niemożliwe było oświecenie. W XVIII wieku było już bowiem wiadomo, że groźne dla władzy i Kościołów mogą być poglądy głoszone publicznie, a nie prywatne myśli. Prywatnie każdy miał prawo myśleć, co mu się podoba. 

W dzisiejszej Europie, po upływie kolejnych 200 lat z okładem, już nikt, nawet Kościoły, nie zakazuje publicznego głoszenia niewygodnych poglądów, jeśli nie są wyrażane w sposób obraźliwy. (Wyjątkiem jest tak zwane kłamstwo oświęcimskie, penalizowane – co też budzi wątpliwości – ze względu na nie mającą precedensu w historii skalę zbrodni, której kłamcy zaprzeczają). Tak jest w Europie, ale nie w Polsce. Tutaj wszystkie poglądy są święte, nawet te, które wyznają postępowi ateiści i ateistki. Nikt nie wdaje się w dyskusje i nie podejmuje merytorycznej krytyki, choćby ironicznie. W Polsce cudze poglądy się zwalcza: zmusza się do ich odwołania albo wzywa do leczenia ich wyznawców w szpitalu psychiatrycznym, o czym będzie mowa dalej.

W drugiej części załączonego do pozwu tekstu oświadczenia Małgorzata Marenin żąda, by biskup odwołał swój konkretny pogląd, w myśl którego „dzieci w rozwodzących się rodzinach odczuwają mniej miłości i garną się do drugiego człowieka, pragnąc miłości”. Żądanie to rodzi różne wątpliwości i pytania, a wśród nich jedno, które nurtuje mnie najbardziej: czy zakaz, jakiego domaga się pani Marenin, ma dotyczyć tylko biskupa? A co z zastępami psychologów i pedagogów, którzy napisali niezliczoną liczbę artykułów, a nawet całych książek, na temat szkodliwych skutków wychowania dzieci przez samotnych rodziców? Czy te artykuły i książki powinny być nielegalne? Nierzadko przecież mówi się w nich o szkodliwych skutkach deficytu miłości w rozbitych rodzinach. Sam również podzielam niektóre z tych opinii. Uważam na przykład, że chłopcy wychowani prze samotne matki częściej rozwijają cechy psychopatyczne niż chłopcy z pełnych rodzin. Nie wszyscy oczywiście, ogólnie jednak można powiedzieć, że zagrożenie jest niemałe i że należy tej tendencji świadomie przeciwdziałać. Czy pisząc te słowa, popełniam przestępstwo? Czy powinienem za nie przeprosić panią Marenin? Nie jestem biskupem, więc być może mogę myśleć, co mi się podoba, ale kto wie!? Pewności nie mam. 

Że niektórzy ateiści są wrogami wolności słowa, wiem nie od dzisiaj. Kilka lat temu wspólnie z prof. Barbarą Stanosz walczyliśmy o prawo do opublikowania w naszym piśmie artykułu pewnej belgijskiej filozofki, w którym autorka twierdziła, że nie ma sprzeczności między feminizmem a dorobkiem psychologii ewolucyjnej. Zdaniem redakcji, w skład której wchodzili sami lewicowi ateiści i ateistki, na poglądy tego rodzaju nie ma miejsca w szanującym się piśmie, nawet jeśli do niedawna walczyło ono głównie o wolność słowa. Wprawdzie po długich sporach artykuł się wreszcie ukazał, ale sposób, w jaki autorytarni członkowie redakcji prowadzili dyskusję, doprowadził profesor Stanosz do wniosku, że feminizm jest religią, po czym postanowiła ona odejść z pisma, które sama założyła. Nie minęło wiele miesięcy, gdy poszedłem w jej ślady, okazało się bowiem, że w tym samym piśmie nie można opublikować artykułu słynnego etyka i ateisty Petera Singera pod tytułem „Czy powinniśmy dyskutować o rasie i inteligencji?” (tak, tak – ze znakiem zapytania!). Zdaniem lewicowych ateistów nie można stawiać publicznie takich pytań, nawet gdy czyni to inny lewicowy ateista i słynny filozof. Singer doczekał się miana faszysty, artykuł się nie ukazał, wówczas jednak nikt nie oskarżył autora ani tłumacza o przestępstwo, ani nie wniósł pozwu do sądu cywilnego. 

Czy dzisiaj próba opublikowania tego artykułu uszłaby nam na sucho, nie jestem pewien. Sytuacja zmienia się dynamicznie a ateiści z grupy dyskryminowanej w latach 90. coraz częściej wchodzą w skórę swoich dawnych prześladowców i bez dostrzegalnych rozterek nawołują do użycia siły wobec myślących inaczej. 

Po raz pierwszy przekonałem się o tym naocznie (i „nausznie”) podczas „Dni ateizmu” w 2014 roku, gdy w trakcie dyskusji panelowej jakaś kobieta zawołała po angielsku(!), że ludzie wierzący są chorzy psychicznie i należy ich przymusowo leczyć psychiatrycznie. Byłby to eksces bez znaczenia, gdyby nie aplauz, z jakim spotkał się ten osobliwy dezyderat. Potem, w kuluarach, okazało się, że nie wszyscy obecni popierają zamykanie ludzi wierzących w szpitalach psychiatrycznych, jednak entuzjaści tej polityki byli w zdecydowanej przewadze. 

Masowe poparcie, jakim cieszy się akcja Marenin, jest tego samego rodzaju. To również wyraz autorytarnej mentalności i subkultury, jaką wytworzyła część zorganizowanych środowisk ateistycznych. Jak do tego doszło? Czyżby środowiska te tworzyli w większości pogrobowcy komunizmu i ich dzieci? Czy jest to może – jak twierdzą niektórzy – skutek studiów w Moskwie lub po prostu tęsknoty za PRL? Nie sądzę. Stosunek komunistów do Kościoła był raczej pragmatyczny, przynajmniej od czasów Gierka, gdy zawarli oni z Kościołem rodzaj małżeństwa z rozsądku i nikogo za wiarę religijną nie gnębili ani przymusowo nie leczyli. Kim zatem są ateiści, którzy popierają „sądy za poglądy”? Nie są to moim zdaniem po prostu ateiści wojujący, gdyż na to miano zasługują osoby, które wojują, bo im zależy na skutecznym krzewieniu niewiary, podczas gdy ateiści, o których tu mowa, ateizm kompromitują i osłabiają jego wpływy, tak jak hunwejbini kościelni osłabiają wpływy katolicyzmu. Jedni i drudzy są oczywiście autorytarni, ale i to nie wszystko wyjaśnia, bo nawet osoby bardzo autorytarne potrafią na ogół w jakiejś mierze kontrolować swoje popędy przy pomocy rozumu. Nie są to przecież ludzie nieinteligentni lub niewykształceni. Skądinąd wiem, że są na ogół sprawni intelektualnie, tyle tylko, że nie w dziedzinie walki z religią. Na tym polu kierują się raczej głosem serca, a serce – jak mawiał Pascal – „ma swoje racje, których nie zna rozum”. Pod tym względem przypominają mi pewną profesor biologii, która w odpowiedzi na publicznie zadane pytanie o to, jak godzi swoje przekonania naukowe z wiarą w Boga, powiedziała, że naukowcem to ona jest w pracy, od 9 rano do 18, a później jest zwykłym człowiekiem. Cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi, nie całkiem to jednak rozwiązuje problem ateistów, których coraz trudniej odróżnić od moherowych obrońców krzyża lub islamistów broniących czci Mahometa.

Po co właściwie to piszę? Przecież wiem nie od dzisiaj, że racjonalna argumentacja nie ma sensu, gdyż ludzie racjonalni wiedzą bez mojej pomocy, co chcę powiedzieć, a nieracjonalni i tak nie przyjmą racjonalnej argumentacji. Być może piszę głównie po to, żeby – jak mawiał Zygmunt Kałużyński – było napisane, ale z pewnością także po to, żeby dać wyraz swojej niechęci do działań, które czynią z ateizmu jeszcze jedną agresywną ideologię, niewiele (o ile w ogóle?) lepszą od katolicyzmu lub każdego innego autorytarnego „izmu”.

Popularyzacją pewnej odmiany ateizmu, zwanej humanizmem świeckim, zajmuję się od ćwierćwiecza. W humanistycznej krytyce religii nie chodzi tylko o to, żeby ludzie przestali wierzyć w bajki. Przede wszystkim zależy nam na tym, by osłabić wpływy dogmatycznej i autorytarnej tradycji podtrzymywanej (jak sądziłem do niedawna) głównie przez Kościoły i religie. Dzisiaj jednak, po kolejnych ekscesach „jasnogrodu”, tracę pewność, czy wolności i racjonalności w Polsce nie zagrażają bardziej grupki autorytarnych ateistów i antyklerykałów. 

John Stuart Mill, jeden z najważniejszych twórców europejskiej kultury wolności słowa i myśli, napisał kiedyś, że „ktoś, kto zna tylko swój punkt widzenia na daną sprawę, niewiele o niej wie”. Nawet poglądy zupełnie bzdurne mogą zawierać i często zawierają elementy, które mogą wnieść coś wartościowego do naszego rozumienia problemu, którego dotyczą. By się o tym przekonać, nie możemy ich zakazywać. Musimy podjąć wysiłek wykazania ich błędności lub niestosowności, do czego z całym przekonaniem zachęcam panią Marenin i jej zwolenników. W obecnej sytuacji wycofanie pozwu i zastąpienie go oświadczeniem lub artykułem krytycznym wobec wypowiedzi biskupa byłoby równie nośne medialnie, a jednocześnie mogłoby bardziej, i co szczególnie ważne, bardziej po naszej myśli, wpłynąć na myślenie wielu katolików niż ataki na biskupa. Prześladowanie za poglądy, nawet gdy przyjmuje formalnie dopuszczalne formy, wywołuje reakcję obronną i zamyka umysły atakowanych na wszelką argumentację. Jest o czym pomyśleć, jeśli rzeczywiście zależy wam na osłabieniu wpływów religii i Kościoła katolickiego.