Coraz więcej krzyku w życiu politycznym. Krzyczy
prawica, krzyczy lewica, a czasem nawet centrum krzyczy, choć wydawałoby się,
że komu jak komu, ale im nie wypada.
Nie lubię krzyku w ogóle, a krzyku w polityce w szczególności,
jednak gdy krzyczą na ulicy, na wiecu i w słusznym proteście, mogę się nawet
przyłączyć, choć to wbrew mej naturze. Skręca mnie jednak (wybaczcie
kolokwializm), gdy krzyczą uczestnicy konferencji, która ma coś wypracować i być
czegoś początkiem; gdzie powinny się rodzić idee, koncepcje i projekty.
A najbardziej ze wszystkiego nie lubię krzyku, gdy
zagrzewa do boju tych, którzy od lat wojują i tak, bez żadnego zagrzewania, bo
w sercach swoich, czy może w głowach, ogień mają. W trakcie konferencji raczej
bym ten ogień gasił, żeby dać szansę
chłodniejszym żywiołom, inaczej bowiem po wsze czasy kisić się będziemy we
własnym sosie, a zniesmaczony naszym krzykiem
świat będzie nas unikał, będzie nam umykał.
Przypomnę, że w poprzedniej kadencji parlamentu była
formacja, która na krzyku oparła całą swoją strategię działania. Krzyczeli,
owszem, w słusznej sprawie, ale za dużo i „za codziennie”. Kto by to wytrzymał?!
Nic dziwnego, że zastępy sympatyków szybko stopniały, co jednak nie trapiło krzykliwego
przywódcy; nie słuchał nikogo – trudno przecież słuchać, gdy się krzyczy.
Formacja ta w praktyce nie istnieje. Nie wiadomo
nawet, czy się formalnie rozwiązała! Nikt nie pyta, nikt nie wyjaśnia, nikogo
to nie obchodzi - tak bardzo nie istnieje. Nie istnieje partia, ale krzyk
przetrwał – nadal w słusznej sprawie, ale równie męczący i równie mało
twórczy.
Krzyk uzależnia. Jeśli już raz wpadniesz w jego
szpony, krzyczeć będziesz codziennie od rana do wieczora, bez względu na to,
czy pierwotna przyczyna wciąż istnieje. Wystarczy zamknąć oczy i udawać, że nic
się nie zmieniło lub wręcz pogorszyło, więc i protest głośniejszy, a im
głośniejszy, tym mniej skuteczny na dłuższą metę.
Bertrand Russell we „Władzy – nowej analizie
społecznej” napisał między innymi, że gdyby decydował o metodach i treściach
kształcenia, uczyłby głownie odporności na krasomówstwo. Dlaczego? Nie dlatego
przecież, że jak ja miał na krzyk uczulenie. Przed krasomówcami – a były to lata
30. XX wieku – przestrzegał, bo zauważył, że krasomówcy skłonni są do krzyku, a
krzyk w polityce, bez względu na wykrzykiwane treści, wcale nie służy walce z
przeciwnikiem realnym lub wyimaginowanym. Ówczesnym krzykaczom nie chodziło o Żydów
i komunistów, ani – po drugiej stronie sceny politycznej – o kapitalistycznych krwiopijców. W każdym razie
nie on nich przede wszystkim. Przede wszystkim chodziło o wyłączenie rozumu i
totalne podporządkowanie – totalną władzę po prostu, niemożliwą właściwie bez
kultu wodza, niemożliwego przecież bez krzyku; nic bowiem skuteczniej nie
wyłącza rozumu.
Dlatego proszę: mniej krzyku, a więcej namysłu: refleksyjnego i krytycznego; więcej rozważań: teoretycznych i praktycznych, a
przede wszystkim więcej „współmyślenia” z innymi, czyli dobrej inspirującej debaty lub
rozmowy, bez nich bowiem – o czym pisał już Kant – nie ma mądrości, również w
polityce! Tak, tak, w dawnych czasach filozofowie byli naprawdę miłośnikami
mądrości.