Niedawna kanonizacja albańskiej zakonnicy
zwanej „szafarką miłosierdzia”, ale i „aniołem z piekieł”, kobiety, która uważała,
że „cierpienie biedaka jest piękne”, potwierdza aktualność starej prawdy: kariery fabrykowanych przez media bohaterów masowej wyobraźni nie
załamują się wraz z ich śmiercią fizyczną. Legendy żyją własnym życiem, odporne
na choroby i wszelką krytykę, milionom ludzi bowiem, którym życie nie pozwoliło
dorosnąć, bardziej potrzebne są wzruszające baśnie niż banalna prawda.
Matka Teresa z Kalkuty zmarła 5 września
1997 roku, jej kult nie słabnie jednak pomimo ukazania się kilku
demaskatorskich książek i setek krytycznych
artykułów w prasie całego świata. Mit o „świętej ludzi z rynsztoka" karmi
się nowymi sensacjami, w większości - mogłoby się zdawać - sprzecznymi z
wizerunkiem „misjonarki miłości". Legendzie jednak, jako się rzekło,
trudno zaszkodzić. Próby demistyfikacji, odsłanianie mrocznych stron charakteru
lub ujawnianie kompromitujących uczynków, sprawiają jedynie, że mityczna
bohaterka staje się bardziej pełnokrwista i przez to ciekawsza, że uzyskuje
„nowy wymiar", jak to trafnie przewidział ojciec Brian Kolodiejchuk,
postulator procesu kanonizacyjnego Matki Teresy.
Nowe informacje na temat Matki Teresy
dotyczą, jak dawniej, fikcyjnego charakteru prowadzonej przez nią działalności,
nieprawidłowości w zarządzaniu zgromadzoną przez Misjonarki Miłości fortuną,
politycznych uwikłań zakonnicy i jej bezwzględności wobec bliźnich, ale także -
co szczególnie ciekawe - jej życia wewnętrznego: zmagań i rozterek duchowych,
niezaspokojonych tęsknot i pragnień.
Nie są to żadne plotki lub
niepotwierdzone pogłoski. Nasza wiedza o meandrach życia duchowego i problemach
emocjonalnych Matki Teresy pochodzi w większości od niej samej - z ujawnionych
wbrew jej woli, pisanych przez kilkadziesiąt lat listów i innych pism, w
których dzieliła się swoimi intymnymi myślami i przeżyciami. Świadectwa te,
uzupełnione o fakty ujawnione przez ludzi z jej bliskiego otoczenia, wśród
których znalazły się osoby tak godne zaufania, jak były arcybiskup Kalkuty
Henry Sebastian D'Souza, rzucają ciekawe światło na osobę i działalność Matki Teresy,
ale także na politykę kadrową Kościoła katolickiego.
Nawiedzenie i rozmowy
z „Głosem"
6 września 2001 roku
światowe agencje prasowe doniosły, że Matkę Teresę poddano egzorcyzmom. Źródłem
tej sensacyjnej wiadomości był wspomniany już arcybiskup D'Souza. Wydarzenie to
miało miejsce kilka miesięcy przed śmiercią zakonnicy w 1997 roku, gdy przyjęto
ją do szpitala z powodu zaburzeń w pracy serca. Chora była niespokojna i
skarżyła się na bezsenność. Gdy okazało się, że lekarze nie potrafią wyjaśnić
przyczyny tych zaburzeń, biskup powziął podejrzenie, że misjonarka jest
nawiedzona przez diabła i wezwał na pomoc egzorcystę. Pochodzący z Sycylii o.
Rosario Stroscio powiedział później dziennikarzom, że „Matka Teresa była
oszołomiona i zachowywała się dziwnie, jednak po trwających pół godziny modłach
spokojnie zasnęła". Ojciec Stroscio nie wykluczył, że zakonnicę napastował
szatan, w czym zresztą – jak wyjaśnił duchowny – „nie byłoby nic dziwnego, gdyż
w historii Kościoła egzorcyzmy przyjmowało wielu świętych".[1]
W opinii arcybiskupa Kalkuty szatan
zaatakował Matkę Teresę skuszony jej świętością. Dla księdza lub teologa nie ma
w tym być może nic nadzwyczajnego, z psychologicznego punktu widzenia dziwi
jednak, że zwykłe problemy z zaśnięciem, tak częste w warunkach szpitalnych,
nasunęły biskupowi przypuszczenie, że ich przyczyną mogło być nawiedzenie przez
diabła. Trudno się oprzeć wrażeniu, że akurat w tym przypadku bliższe prawdy
były doniesienia niektórych tabloidów, gdzie pisano o nawiedzających zakonnicę
pod koniec życia atakach szaleństwa.
Przypuszczenie to dodatkowo umacniają
niektóre fragmenty głośnej książki o. Briana Kolodiejchuka pt. Matka Teresa.
Pójdź, bądź moim światłem[2]. W podrozdziale pod tytułem
„Głos" znajdujemy na przykład następującą relację: „Tego samego dnia, 10
września, Matka Teresa zaczęła otrzymywać serię słów wewnętrznych, co trwało do
połowy następnego roku. Matka Teresa rzeczywiście słyszała głos Jezusa i
odbywała z Nim intymne rozmowy. Jest jedną z tych świętych, do których Jezus
przemówił bezpośrednio, prosząc ich o podjęcie się jakiegoś specjalnego zadania
wśród Jego ludu. Od początku tego niezwykłego doświadczenia Matka Teresa nie
miała wątpliwości, że tym, kto do niej mówił, jest Jezus. Mimo to na ogół
nazywała te przesłania „Głosem”. Między Chrystusem a Matką Teresą dokonywała
się poruszająca i niezwykle piękna wymiana. On zwracał się do niej z największą
czułością: „moja mała oblubienico" albo „moja własna maleńka". „Mój
Jezu" albo „mój własny Jezu" - odpowiadała Matka Teresa, pragnąc
odpłacić mu miłością za miłość. (...) Głos wciąż wzywał: „Przyjdź, przyjdź -
zanieś mnie do nor tych biedaków. Pójdź, bądź moim światłem".[3]
Ojciec Kolodiejchuk wyjaśnia wprawdzie w
przypisach do swojej książki, że „Matka Teresa otrzymywała słowa wewnętrzne
wyobrażeniowe", a nie „zewnętrzne albo słyszane uchem” (sic!), jednak jego
pewność co do faktycznej natury głosu może budzić zdziwienie, nie tylko wśród
ateistów lub sceptyków religijnych. Obawy co do autentyczności „głosu"
żywił nawet ówczesny kierownik duchowy Matki Teresy, ojciec Van Exem. Duchowny
ten wierzył wprawdzie w szczerość zakonnicy, ale jednocześnie „miał świadomość
ryzyka wiążącego się z opieraniem się na tego rodzaju doświadczeniach, gdyż
mogły się one okazać innego niż Boskie pochodzenia". Ojciec Van Exem uznał
ostatecznie, choć nie bez wahania, Boskie pochodzenie głosu i natchnienia Matki
Teresy, tym jednak, którzy w cuda nie wierzą, bardziej wiarygodne mogą się
wydawać inne wyjaśnienia.
Nie jest to oczywiście zarzut wobec
misjonarki. Wprost przeciwnie: przypuszczalne, okresowe lub chroniczne
zaburzenia psychiczne mogą co najwyżej w jakiejś mierze usprawiedliwiać jej
słowa i uczynki. Mogą nawet budzić współczucie, zwłaszcza gdy zapoznamy się
bliżej z rozterkami duchowymi zakonnicy i bólem, jaki na ich tle przeżywała.
Święta od ciemności
Matka Teresa przez
większość swojego życia była osobą niewierzącą. Cytowane przez o. Kolodiejchuka
pisma zakonnicy nie pozostawiają co tego wątpliwości. W listach kierowanych do
swoich spowiedników, kierowników duchowych i samego Jezusa pisała:
„Ojcze, od roku 1949 albo 50 to
straszliwe poczucie pustki, ta niewypowiedziana ciemność, ta samotność, ta
nieustanna tęsknota za Bogiem, która przyprawia mnie o ból w głębi serca.
Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę - ani umysłem, ani rozumem. -
Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. - Nie ma we mnie Boga"[4].
„Panie Boże, kim jestem, że mnie
opuszczasz? (…) Wołam, lgnę, pragnę i nie ma nikogo, kto by mi odpowiedział.
Nikogo, do kogo mogłabym przylgnąć. Nie, nie ma nikogo. Jestem sama. Ciemność
jest taka ciemna, a ja jestem sama. - Niechciana, opuszczona. Samotność serca,
które pragnie miłości, jest nie do zniesienia. Gdzie jest moja wiara? Nawet
tam, głęboko, w samym wnętrzu nie ma nic prócz pustki i ciemności. (…) Nie mam wiary"[5].
Matka Teresa nie wierzyła w Boga lub też
- jak to ujął o. Koledziejchuk - nie czuła, że wierzy, co w języku Kościoła
katolickiego oznacza, że brak wiary był pozorny. Fakt, że pomimo wyrzutów
sumienia zakonnica nigdy nie zdobyła się na publiczne wyznanie prawdy, Kościół
uznał za wynik działania Boga w jej życiu. Nie lęk, wstyd lub troska o własne
interesy zamykały jej usta! To Bóg nie pozwalał jej powiedzieć niczego, co nie
było prawdą! Oto kliniczny wręcz przykład katolickiej kazuistyki. Brak wiary w
Boga okazuje się najlepszym dowodem na jej istnienie, a argumentem
rozstrzygającym w tej pokrętnej argumentacji ma być posłuszeństwo Kościołowi, ta najwyższa z tzw.
wartości chrześcijańskich.
Matka Teresa nigdy nie uzyskała zgody na
publiczne ujawnienie dręczącego ją przez długie lata kryzysu wiary. Naruszałoby
to drastycznie interesy Kościoła. Zwalnia ją to być może od zarzutu hipokryzji,
nie zwalnia jednak od wielu innych, znacznie surowszych zarzutów. Czy na
przykład, wiedząc, że była osobą niewierzącą, nie powinniśmy surowiej ocenić jej
lekceważącego stosunku do cierpienia ludzi w prowadzonych przez nią placówkach.
Matka Teresa zakazywała podawania im silnych leków przeciwbólowych, nawet gdy
umierali w męczarniach. Jej dawni krytycy, jak Christopher Hitchens, autor pierwszej
krytycznej książki o Matce Teresie, która ukazała się w Polsce pod tytułem
„Misjonarska miłość – Matka Teresa w teorii i w praktyce”, mogli sądzić, że rozmowa, w której misjonarka „pocieszała”
umierającego na raka człowieka, porównując jego cierpienie do bólu, jaki
Chrystus cierpiał na krzyżu, była przejawem fanatycznej wiary i nadziei na
rychłe zbawienie chorego. My wiemy, że o fanatyzmie nie mogło być mowy. Owszem,
Matka Teresa z gorliwością godną lepszej sprawy stosowała w praktyce nauczanie
Jana Pawła II, w myśl którego cierpienie jest darem zbliżającym człowieka do
Chrystusa - nie czyniła tego jednak z pobudek religijnych. Papież był być może człowiekiem
wierzącym, mógł więc sądzić, że cierpienie pomaga człowiekowi osiągnąć
zbawienie, co od biedy można uznać za okolicznością łagodzącą. Czym kierowała
się bezbożna zakonnica? Trudno uwolnić się od przypuszczenia, że ta udręczona,
samotna i głęboko nieszczęśliwa kobieta, tak jak wielu innych ludzi skazanych
na wieloletnie cierpienia, robiła to po prostu z „potrzeby serca”, że dzieliła
się swoim bólem z tymi, nad którymi miała władzę, a cywilizowany świat dawał
jej do tego prawo i czcił ją tylko dlatego, że raniąc cierpiących, wypowiadała
odpowiednie zaklęcia.
Etyka chrześcijańska dostarcza pod tym
względem znacznie lepszych pretekstów niż inne wierzenia. Żadna inna religia
nie uczyniła z cierpienia „wartości" i drogi do zbawienia. Tylko
chrześcijanin lub ktoś kryjący się za chrześcijańską maską, może bezkarnie i
bez poczucia winy - tak jak Matka Teresa - głosić, że „cierpienie biedaka jest
piękne", że „świat odnosi wielkie korzyści z cierpienia biednych
ludzi" i że „najpiękniejszym darem, jaki może otrzymać człowiek, każdy
człowiek, jest możliwość uczestniczenia w cierpieniu Chrystusa"[6].
Pielęgnowany przez zachodnie media kult
Matki Teresy i jej przyjaźń z Janem Pawłem II, który wsławił się między innymi
tym, że wyniósł na ołtarze więcej świętych niż wszyscy jego poprzednicy razem
wzięci, zaowocowały przyspieszeniem procesu beatyfikacji zakonnicy, którą
przecież już za życia uważano za świętą. W Kościele sprawa beatyfikacji nie
budziła wątpliwości, choć Kongregacji do spraw Kanonizacji znane były nie tylko
zarzuty wysuwane przez krytyków zakonnicy, ale także najnowsze rewelacje na
temat utraty wiary, zawarte w listach Matki Teresy, których fragmenty opublikowały
główne dzienniki światowe.
Co ciekawe, Kongregacja zadała sobie trud wysłuchania
dwóch autorów książek przedstawiających Matkę Teresę w niekorzystnym świetle.
Do złożenia zeznań przeciwko beatyfikacji zaproszono wspomnianego już Christophera
Hitchensa i doktora Aroupa Chatterjee, pochodzącego z Kalkuty lekarza i autora
krytycznej książki pt. „Mother Teresa. The Final Verdict". W swoich
zeznaniach zwrócił on przede wszystkim uwagę na rozpowszechniane przez
misjonarkę pospolite kłamstwa:
„Chciałbym podkreślić, że Matka Teresa nie była osobą prawdomówną;
kłamała nawet w swoim przemówieniu z okazji wręczenia jej Pokojowej Nagrody
Nobla. Dała w nim między innymi do zrozumienia, że misjonarki z jej zakonu
przeszukują ulice Kalkuty w poszukiwaniu nędzarzy, co jest wierutnym kłamstwem.
(...) Powiedziała także, że wśród ubogich kobiet z Kalkuty nie zna ani jednej,
która poddałaby się aborcji. To jest również groteskowe kłamstwo. Matka Teresa
była często wręcz wściekła z powodu nazbyt jej zdaniem swobodnego stosunku
mieszkańców Kalkuty ze wszystkich grup społecznych do przerywania ciąży."
Dr Chatterjee zarzucił także zakonnicy, że choć tak często wypowiadała
się przeciwko przerywaniu ciąży, nigdy nie odniosła się krytycznie do
rozpowszechnionej w Indiach ohydnej praktyki selektywnej aborcji, w której
pozbawia się życia płody płci żeńskiej.
Jak należało się spodziewać, zarzuty Hitchensa i
Chatterjee nie wpłynęły na decyzję Kongregacji ds. Kanonizacji. Nie wiadomo
nawet, czy ktoś w ogóle zadał sobie trud udzielenia na nie odpowiedzi. Do
opinii publicznej dostały się tylko wypowiedzi biskupów, którzy odrzucili
świecki przesąd, w myśl którego bezbożność mogłaby dyskwalifikować kandydata do
świętości. Ich zdaniem ujawnione w listach rozterki duchowe Matki Teresy, czy
też nawet chroniczny kryzys wiary, na który się skarżyła, wręcz umocniły jej
kandydaturę. Arcybiskup Francesco Canalini stwierdził na przykład, że „podobny
kryzys przeżywało wielu świętych, wszyscy jednak walczyli ze słabością i
przeciwko siłom ciemności". Braku wiary nie uznał także za przeszkodę do
świętości postulator procesu kanonizacyjnego Matki Teresy Brian Kolodiejchuk.
„Sensacje te sprawią tylko, że sposób, w jaki ludzie ją rozumieją, wzbogaci się
o nowy wymiar"[7] - stwierdził ojciec Kolodiejchuk.
Zastanawiać może łatwość, z jaką Kościół pogodził się z faktem, że
jego najsłynniejsza w XX wieku funkcjonariuszka - wzór chrześcijańskich cnót -
okazała się osobą niewierzącą. Być może tradycyjne nauczanie Kościoła, zgodnie
z którym bez wiary nie ma zbawienia, należy uznać za racjonalistyczny przesąd?!
A może kryzys lub całkowita utrata wiary są w Kościele tak powszechne, że
niesprawiedliwe byłoby wyciąganie konsekwencji wobec tej jednej córy Kościoła
tylko dlatego, że akurat w jej przypadku sprawa stała się powszechnie znana.
Przecież Matka Teresa, wierząca czy niewierząca, nigdy nie złamała ślubów
posłuszeństwa!
Rzecz jest warta uwagi. Tak czy inaczej bowiem okazuje się, że w
Kościele coraz bardziej liczą się zwykłe sprawy ziemskie, a coraz mniej
mitologia, na której tę instytucję ufundowano. Wprawdzie, jak dotąd, ten stan
rzeczy przyczynia się do umocnienia hipokryzji wśród kleru katolickiego, na
dłuższą metę jednak może się okazać, że mamy do czynienia z postępującym
procesem pragmatycznej racjonalizacji lub wręcz sekularyzacji, który w
przyszłości przekształci Kościół w świecką i demokratyczną instytucję,
praktykującą pożyteczną pedagogikę społeczną.
Powracając do beatyfikacji Matki Teresy, przypomnieć należy, że do
pewnych kontrowersji - przede wszystkim w Indiach - doszło w wyniku uznania
przez Watykan wyleczenia trzydziestoletniej wieśniaczki Moniki Besry za cud
dokonany za wstawiennictwem Matki Teresy. Według źródeł kościelnych do
uzdrowienia doszło, gdy na brzuchu chorej na raka kobiety położono aluminiowy
medalik z wizerunkiem Maski Boskiej - ten sam, który złożono na ciele
misjonarki po jej śmierci. Uzdrowiona wyjaśniła podobno, że „guza uleczył
promień światła, który nagle wystrzelił z medalika".
Cudownej ingerencji zaprzeczyli lekarze hinduscy, a wśród nich
ginekolog Ranjan Mustafi, który leczył kobietę. Wyjaśnił on, że guz nie był
wcale rakiem, lecz torbielą spowodowaną gruźlicą. Stwierdził także, że nie było
żadnego cudu, lecz skuteczne leczenie, które trwało ponad dziewięć miesięcy.
Watykan uznał jego wyjaśnienia za przejaw lekarskiej pychy.
Największy
problem naszych czasów
W artykule tym skupiliśmy się na sprawach, o których
niewiele było wiadomo za życia zakonnicy. O wielu nie wiedział nawet
Christopher Hitchens, bodaj najsłynniejszy spośród jej krytyków. Niektóre z
nich ujawnił niemiecki tygodnik „Stern”, w artykule pt.
„Gdzie jest fortuna Matki Teresy", który ukazał się 10 września 1998 roku,
z okazji pierwszej rocznicy jej śmierci.
Czytamy w nim na przykład historię pewnego mieszkańca Kalkuty
nazwiskiem Pannalal Manik. Przedsiębiorczy ten człowiek zainicjował w samym
sercu kalkuckich slumsów budowę szesnastu budynków, w których ostatecznie
zamieszkało około 4000 nędzarzy. Manik nie był człowiekiem zamożnym. Domy te
przyszli ich mieszkańcy budowali własnymi rękami, a większość środków na zakup
materiałów budowlanych uzyskano z misji Ramakrishna - największej organizacji
pomocowej w Indiach. Manik szukał także wsparcia u Misjonarek Miłości. W tym
celu odwiedził ich ośrodek trzykrotnie, jednak Matka Teresa nie znalazła dla
niego czasu - nie został nawet wysłuchany.
Sposób, w jaki Matka Teresa praktykowała miłość bliźniego w Nowym
Jorku nie różnił się niczym od tego, co czyniła w Kalkucie. Mimo idących w
miliony dolarów datków i dotacji zakonnice rutynowo odmawiały ponoszenia nawet
najdrobniejszych wydatków. Nawet żywność do prowadzonych przez nie jadłodajni
dla bezdomnych pozyskiwali wolontariusze. Gdy pewnego razu, w wyniku
nieporozumienia, nie dostarczyli oni chleba do stołówki w nowojorskim Bronksie,
poprosili matkę przełożoną o zgodę na zakup chleba. „Nawet nie ma mowy! -
odparła przełożona - jesteśmy biedną organizacją!"
W okresie klęski głodu w Etiopii wiele czeków z datkami opatrzonych
było adnotacją: „dla głodujących w Etiopii". Jedna z cytowanych przez
„Stern” zakonnic zaproponowała, żeby te
datki policzyć i wysłać do miejsca przeznaczenia. „Nie wysyłamy pieniędzy do
Afryki!" - usłyszała w odpowiedzi, po czym jak niepyszna powróciła do
wypisywania pokwitowań dla ofiarodawców: „dla Etiopii".
Klęska głodu w Afryce nie trapiła Matki Teresy tak
jak nie martwiła jej nędza bezdomnych w Kalkucie lub cierpienia ludzi umiejących
na raka. Dramaty te traktowała raczej jak okazję do dobrego zarobku. W
ostatnich latach życia, gdy była już słynną celebrytką, nawet tego nie
ukrywała. Któregoś dnia poleciła na przykład wywiesić przed domem w Kalkucie
tablicę, na której napisała: „Nie jesteśmy pracownicami socjalnymi, nie
jesteśmy nauczycielkami ani lekarzami - jesteśmy zakonnicami".
Wiemy już, że i zakonnicą nie była naprawdę; nie żyła
przecież w „zjednoczeniu z Bogiem”. Kim zatem była? Pewnie sama nie tego dobrze
nie wiedziała, a i my tego dociekać nie będziemy. Z niechęcią bowiem myślimy o
wnikaniu w psychikę kobiety, która całe życie, dla władzy i kariery, udawała
kogoś, kim nie była. By jednak, już na zakończenie naszej opowieści o tej „świętej
od ciemności”, dać przybliżone wyobrażenie o mrocznej duszy Agnes Gonxhy Bojaxhiu i
wyznawanych przez nią wartościach, przytoczmy pochodzącą z 1989 roku relację ojca
George'a Williama Rutlera z kościoła św. Agnieszki w Nowym Jorku:
„Któregoś dnia, podczas długiej rozmowy z Matką
Teresą, niespodziewanie zapytałem ją, jaki jest jej zdaniem największy problem
współczesnego świata. Kandydatów do tego miana było wielu: klęski głodu,
epidemie, rzeź w Ruandzie, nieuleczalne choroby, rozpad rodziny,
nieposłuszeństwo wobec Boga, korupcja wśród polityków, zadłużenie krajów
Trzeciego Świata, zagrożenie nuklearne etc.
Nie wahając się ani przez chwilę, Matka Teresa odpowiedziała: „Na
całym świecie, gdziekolwiek nie pojadę, tym, co zasmuca mnie najbardziej, jest
widok ludzi, którzy przyjmują komunię na rękę".
[1]. BBC News, 6 września 2001, http://news.bbc.co.uk/2/hi/euro-pe/1529093.stm
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz