sobota, 10 września 2016

Święta od ciemności - pośmiertna kariera Matki Teresy z Kalkuty

Niedawna kanonizacja albańskiej zakonnicy zwanej „szafarką miłosierdzia”, ale i „aniołem z piekieł”, kobiety, która uważała, że „cierpienie biedaka jest piękne”, potwierdza aktualność starej prawdy: kariery fabrykowanych przez media bohaterów masowej wyobraźni nie załamują się wraz z ich śmiercią fizyczną. Legendy żyją własnym życiem, odporne na choroby i wszelką krytykę, milionom ludzi bowiem, którym życie nie pozwoliło dorosnąć, bardziej potrzebne są wzruszające baśnie niż banalna prawda.  
Matka Teresa z Kalkuty zmarła 5 września 1997 roku, jej kult nie słabnie jednak pomimo ukazania się kilku demaskatorskich książek i setek  krytycznych artykułów w prasie całego świata. Mit o „świętej ludzi z rynsztoka" karmi się nowymi sensacjami, w większości - mogłoby się zdawać - sprzecznymi z wizerunkiem „misjonarki miłości". Legendzie jednak, jako się rzekło, trudno zaszkodzić. Próby demistyfikacji, odsłanianie mrocznych stron charakteru lub ujawnianie kompromitujących uczynków, sprawiają jedynie, że mityczna bohaterka staje się bardziej pełnokrwista i przez to ciekawsza, że uzyskuje „nowy wymiar", jak to trafnie przewidział ojciec Brian Kolodiejchuk, postulator procesu kanonizacyjnego Matki Teresy.
Nowe informacje na temat Matki Teresy dotyczą, jak dawniej, fikcyjnego charakteru prowadzonej przez nią działalności, nieprawidłowości w zarządzaniu zgromadzoną przez Misjonarki Miłości fortuną, politycznych uwikłań zakonnicy i jej bezwzględności wobec bliźnich, ale także - co szczególnie ciekawe - jej życia wewnętrznego: zmagań i rozterek duchowych, niezaspokojonych tęsknot i pragnień.
Nie są to żadne plotki lub niepotwierdzone pogłoski. Nasza wiedza o meandrach życia duchowego i problemach emocjonalnych Matki Teresy pochodzi w większości od niej samej - z ujawnionych wbrew jej woli, pisanych przez kilkadziesiąt lat listów i innych pism, w których dzieliła się swoimi intymnymi myślami i przeżyciami. Świadectwa te, uzupełnione o fakty ujawnione przez ludzi z jej bliskiego otoczenia, wśród których znalazły się osoby tak godne zaufania, jak były arcybiskup Kalkuty Henry Sebastian D'Souza, rzucają ciekawe światło na osobę i działalność Matki Teresy, ale także na politykę kadrową Kościoła katolickiego.   

Nawiedzenie i rozmowy z „Głosem"

6 września 2001 roku światowe agencje prasowe doniosły, że Matkę Teresę poddano egzorcyzmom. Źródłem tej sensacyjnej wiadomości był wspomniany już arcybiskup D'Souza. Wydarzenie to miało miejsce kilka miesięcy przed śmiercią zakonnicy w 1997 roku, gdy przyjęto ją do szpitala z powodu zaburzeń w pracy serca. Chora była niespokojna i skarżyła się na bezsenność. Gdy okazało się, że lekarze nie potrafią wyjaśnić przyczyny tych zaburzeń, biskup powziął podejrzenie, że misjonarka jest nawiedzona przez diabła i wezwał na pomoc egzorcystę. Pochodzący z Sycylii o. Rosario Stroscio powiedział później dziennikarzom, że „Matka Teresa była oszołomiona i zachowywała się dziwnie, jednak po trwających pół godziny modłach spokojnie zasnęła". Ojciec Stroscio nie wykluczył, że zakonnicę napastował szatan, w czym zresztą – jak wyjaśnił duchowny – „nie byłoby nic dziwnego, gdyż w historii Kościoła egzorcyzmy przyjmowało wielu świętych".[1]
W opinii arcybiskupa Kalkuty szatan zaatakował Matkę Teresę skuszony jej świętością. Dla księdza lub teologa nie ma w tym być może nic nadzwyczajnego, z psychologicznego punktu widzenia dziwi jednak, że zwykłe problemy z zaśnięciem, tak częste w warunkach szpitalnych, nasunęły biskupowi przypuszczenie, że ich przyczyną mogło być nawiedzenie przez diabła. Trudno się oprzeć wrażeniu, że akurat w tym przypadku bliższe prawdy były doniesienia niektórych tabloidów, gdzie pisano o nawiedzających zakonnicę pod koniec życia atakach szaleństwa.
Przypuszczenie to dodatkowo umacniają niektóre fragmenty głośnej książki o. Briana Kolodiejchuka pt. Matka Teresa. Pójdź, bądź moim światłem[2]. W podrozdziale pod tytułem „Głos" znajdujemy na przykład następującą relację: „Tego samego dnia, 10 września, Matka Teresa zaczęła otrzymywać serię słów wewnętrznych, co trwało do połowy następnego roku. Matka Teresa rzeczywiście słyszała głos Jezusa i odbywała z Nim intymne rozmowy. Jest jedną z tych świętych, do których Jezus przemówił bezpośrednio, prosząc ich o podjęcie się jakiegoś specjalnego zadania wśród Jego ludu. Od początku tego niezwykłego doświadczenia Matka Teresa nie miała wątpliwości, że tym, kto do niej mówił, jest Jezus. Mimo to na ogół nazywała te przesłania „Głosem”. Między Chrystusem a Matką Teresą dokonywała się poruszająca i niezwykle piękna wymiana. On zwracał się do niej z największą czułością: „moja mała oblubienico" albo „moja własna maleńka". „Mój Jezu" albo „mój własny Jezu" - odpowiadała Matka Teresa, pragnąc odpłacić mu miłością za miłość. (...) Głos wciąż wzywał: „Przyjdź, przyjdź - zanieś mnie do nor tych biedaków. Pójdź, bądź moim światłem".[3]
Ojciec Kolodiejchuk wyjaśnia wprawdzie w przypisach do swojej książki, że „Matka Teresa otrzymywała słowa wewnętrzne wyobrażeniowe", a nie „zewnętrzne albo słyszane uchem” (sic!), jednak jego pewność co do faktycznej natury głosu może budzić zdziwienie, nie tylko wśród ateistów lub sceptyków religijnych. Obawy co do autentyczności „głosu" żywił nawet ówczesny kierownik duchowy Matki Teresy, ojciec Van Exem. Duchowny ten wierzył wprawdzie w szczerość zakonnicy, ale jednocześnie „miał świadomość ryzyka wiążącego się z opieraniem się na tego rodzaju doświadczeniach, gdyż mogły się one okazać innego niż Boskie pochodzenia". Ojciec Van Exem uznał ostatecznie, choć nie bez wahania, Boskie pochodzenie głosu i natchnienia Matki Teresy, tym jednak, którzy w cuda nie wierzą, bardziej wiarygodne mogą się wydawać inne wyjaśnienia.
Nie jest to oczywiście zarzut wobec misjonarki. Wprost przeciwnie: przypuszczalne, okresowe lub chroniczne zaburzenia psychiczne mogą co najwyżej w jakiejś mierze usprawiedliwiać jej słowa i uczynki. Mogą nawet budzić współczucie, zwłaszcza gdy zapoznamy się bliżej z rozterkami duchowymi zakonnicy i bólem, jaki na ich tle przeżywała.
Święta od ciemności
Matka Teresa przez większość swojego życia była osobą niewierzącą. Cytowane przez o. Kolodiejchuka pisma zakonnicy nie pozostawiają co tego wątpliwości. W listach kierowanych do swoich spowiedników, kierowników duchowych i samego Jezusa pisała:
„Ojcze, od roku 1949 albo 50 to straszliwe poczucie pustki, ta niewypowiedziana ciemność, ta samotność, ta nieustanna tęsknota za Bogiem, która przyprawia mnie o ból w głębi serca. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę - ani umysłem, ani rozumem. - Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. - Nie ma we mnie Boga"[4].
„Panie Boże, kim jestem, że mnie opuszczasz? (…) Wołam, lgnę, pragnę i nie ma nikogo, kto by mi odpowiedział. Nikogo, do kogo mogłabym przylgnąć. Nie, nie ma nikogo. Jestem sama. Ciemność jest taka ciemna, a ja jestem sama. - Niechciana, opuszczona. Samotność serca, które pragnie miłości, jest nie do zniesienia. Gdzie jest moja wiara? Nawet tam, głęboko, w samym wnętrzu nie ma nic prócz pustki i ciemności. (…)  Nie mam wiary"[5].
Matka Teresa nie wierzyła w Boga lub też - jak to ujął o. Koledziejchuk - nie czuła, że wierzy, co w języku Kościoła katolickiego oznacza, że brak wiary był pozorny. Fakt, że pomimo wyrzutów sumienia zakonnica nigdy nie zdobyła się na publiczne wyznanie prawdy, Kościół uznał za wynik działania Boga w jej życiu. Nie lęk, wstyd lub troska o własne interesy zamykały jej usta! To Bóg nie pozwalał jej powiedzieć niczego, co nie było prawdą! Oto kliniczny wręcz przykład katolickiej kazuistyki. Brak wiary w Boga okazuje się najlepszym dowodem na jej istnienie, a argumentem rozstrzygającym w tej pokrętnej argumentacji ma być  posłuszeństwo Kościołowi, ta najwyższa z tzw. wartości  chrześcijańskich. 
Matka Teresa nigdy nie uzyskała zgody na publiczne ujawnienie dręczącego ją przez długie lata kryzysu wiary. Naruszałoby to drastycznie interesy Kościoła. Zwalnia ją to być może od zarzutu hipokryzji, nie zwalnia jednak od wielu innych, znacznie surowszych zarzutów. Czy na przykład, wiedząc, że była osobą niewierzącą, nie powinniśmy surowiej ocenić jej lekceważącego stosunku do cierpienia ludzi w prowadzonych przez nią placówkach. Matka Teresa zakazywała podawania im silnych leków przeciwbólowych, nawet gdy umierali w męczarniach. Jej dawni krytycy, jak Christopher Hitchens, autor pierwszej krytycznej książki o Matce Teresie, która ukazała się w Polsce pod tytułem „Misjonarska miłość – Matka Teresa w teorii i w praktyce”, mogli sądzić, że rozmowa, w której misjonarka „pocieszała” umierającego na raka człowieka, porównując jego cierpienie do bólu, jaki Chrystus cierpiał na krzyżu, była przejawem fanatycznej wiary i nadziei na rychłe zbawienie chorego. My wiemy, że o fanatyzmie nie mogło być mowy. Owszem, Matka Teresa z gorliwością godną lepszej sprawy stosowała w praktyce nauczanie Jana Pawła II, w myśl którego cierpienie jest darem zbliżającym człowieka do Chrystusa - nie czyniła tego jednak z pobudek religijnych. Papież był być może człowiekiem wierzącym, mógł więc sądzić, że cierpienie pomaga człowiekowi osiągnąć zbawienie, co od biedy można uznać za okolicznością łagodzącą. Czym kierowała się bezbożna zakonnica? Trudno uwolnić się od przypuszczenia, że ta udręczona, samotna i głęboko nieszczęśliwa kobieta, tak jak wielu innych ludzi skazanych na wieloletnie cierpienia, robiła to po prostu z „potrzeby serca”, że dzieliła się swoim bólem z tymi, nad którymi miała władzę, a cywilizowany świat dawał jej do tego prawo i czcił ją tylko dlatego, że raniąc cierpiących, wypowiadała odpowiednie zaklęcia.
Etyka chrześcijańska dostarcza pod tym względem znacznie lepszych pretekstów niż inne wierzenia. Żadna inna religia nie uczyniła z cierpienia „wartości" i drogi do zbawienia. Tylko chrześcijanin lub ktoś kryjący się za chrześcijańską maską, może bezkarnie i bez poczucia winy - tak jak Matka Teresa - głosić, że „cierpienie biedaka jest piękne", że „świat odnosi wielkie korzyści z cierpienia biednych ludzi" i że „najpiękniejszym darem, jaki może otrzymać człowiek, każdy człowiek, jest możliwość uczestniczenia w cierpieniu Chrystusa"[6].
Pielęgnowany przez zachodnie media kult Matki Teresy i jej przyjaźń z Janem Pawłem II, który wsławił się między innymi tym, że wyniósł na ołtarze więcej świętych niż wszyscy jego poprzednicy razem wzięci, zaowocowały przyspieszeniem procesu beatyfikacji zakonnicy, którą przecież już za życia uważano za świętą. W Kościele sprawa beatyfikacji nie budziła wątpliwości, choć Kongregacji do spraw Kanonizacji znane były nie tylko zarzuty wysuwane przez krytyków zakonnicy, ale także najnowsze rewelacje na temat utraty wiary, zawarte w listach Matki Teresy, których fragmenty opublikowały główne dzienniki światowe.
Co ciekawe, Kongregacja zadała sobie trud wysłuchania dwóch autorów książek przedstawiających Matkę Teresę w niekorzystnym świetle. Do złożenia zeznań przeciwko beatyfikacji zaproszono wspomnianego już Christophera Hitchensa i doktora Aroupa Chatterjee, pochodzącego z Kalkuty lekarza i autora krytycznej książki pt. „Mother Teresa. The Final Verdict". W swoich zeznaniach zwrócił on przede wszystkim uwagę na rozpowszechniane przez misjonarkę pospolite kłamstwa:
„Chciałbym podkreślić, że Matka Teresa nie była osobą prawdomówną; kłamała nawet w swoim przemówieniu z okazji wręczenia jej Pokojowej Nagrody Nobla. Dała w nim między innymi do zrozumienia, że misjonarki z jej zakonu przeszukują ulice Kalkuty w poszukiwaniu nędzarzy, co jest wierutnym kłamstwem. (...) Powiedziała także, że wśród ubogich kobiet z Kalkuty nie zna ani jednej, która poddałaby się aborcji. To jest również groteskowe kłamstwo. Matka Teresa była często wręcz wściekła z powodu nazbyt jej zdaniem swobodnego stosunku mieszkańców Kalkuty ze wszystkich grup społecznych do przerywania ciąży."
Dr Chatterjee zarzucił także zakonnicy, że choć tak często wypowiadała się przeciwko przerywaniu ciąży, nigdy nie odniosła się krytycznie do rozpowszechnionej w Indiach ohydnej praktyki selektywnej aborcji, w której pozbawia się życia płody płci żeńskiej.
Jak należało się spodziewać, zarzuty Hitchensa i Chatterjee nie wpłynęły na decyzję Kongregacji ds. Kanonizacji. Nie wiadomo nawet, czy ktoś w ogóle zadał sobie trud udzielenia na nie odpowiedzi. Do opinii publicznej dostały się tylko wypowiedzi biskupów, którzy odrzucili świecki przesąd, w myśl którego bezbożność mogłaby dyskwalifikować kandydata do świętości. Ich zdaniem ujawnione w listach rozterki duchowe Matki Teresy, czy też nawet chroniczny kryzys wiary, na który się skarżyła, wręcz umocniły jej kandydaturę. Arcybiskup Francesco Canalini stwierdził na przykład, że „podobny kryzys przeżywało wielu świętych, wszyscy jednak walczyli ze słabością i przeciwko siłom ciemności". Braku wiary nie uznał także za przeszkodę do świętości postulator procesu kanonizacyjnego Matki Teresy Brian Kolodiejchuk. „Sensacje te sprawią tylko, że sposób, w jaki ludzie ją rozumieją, wzbogaci się o nowy wymiar"[7] - stwierdził ojciec Kolodiejchuk.
Zastanawiać może łatwość, z jaką Kościół pogodził się z faktem, że jego najsłynniejsza w XX wieku funkcjonariuszka - wzór chrześcijańskich cnót - okazała się osobą niewierzącą. Być może tradycyjne nauczanie Kościoła, zgodnie z którym bez wiary nie ma zbawienia, należy uznać za racjonalistyczny przesąd?! A może kryzys lub całkowita utrata wiary są w Kościele tak powszechne, że niesprawiedliwe byłoby wyciąganie konsekwencji wobec tej jednej córy Kościoła tylko dlatego, że akurat w jej przypadku sprawa stała się powszechnie znana. Przecież Matka Teresa, wierząca czy niewierząca, nigdy nie złamała ślubów posłuszeństwa!
Rzecz jest warta uwagi. Tak czy inaczej bowiem okazuje się, że w Kościele coraz bardziej liczą się zwykłe sprawy ziemskie, a coraz mniej mitologia, na której tę instytucję ufundowano. Wprawdzie, jak dotąd, ten stan rzeczy przyczynia się do umocnienia hipokryzji wśród kleru katolickiego, na dłuższą metę jednak może się okazać, że mamy do czynienia z postępującym procesem pragmatycznej racjonalizacji lub wręcz sekularyzacji, który w przyszłości przekształci Kościół w świecką i demokratyczną instytucję, praktykującą pożyteczną pedagogikę społeczną.
Powracając do beatyfikacji Matki Teresy, przypomnieć należy, że do pewnych kontrowersji - przede wszystkim w Indiach - doszło w wyniku uznania przez Watykan wyleczenia trzydziestoletniej wieśniaczki Moniki Besry za cud dokonany za wstawiennictwem Matki Teresy. Według źródeł kościelnych do uzdrowienia doszło, gdy na brzuchu chorej na raka kobiety położono aluminiowy medalik z wizerunkiem Maski Boskiej - ten sam, który złożono na ciele misjonarki po jej śmierci. Uzdrowiona wyjaśniła podobno, że „guza uleczył promień światła, który nagle wystrzelił z medalika".
Cudownej ingerencji zaprzeczyli lekarze hinduscy, a wśród nich ginekolog Ranjan Mustafi, który leczył kobietę. Wyjaśnił on, że guz nie był wcale rakiem, lecz torbielą spowodowaną gruźlicą. Stwierdził także, że nie było żadnego cudu, lecz skuteczne leczenie, które trwało ponad dziewięć miesięcy. Watykan uznał jego wyjaśnienia za przejaw lekarskiej pychy.
Największy problem naszych czasów
W artykule tym skupiliśmy się na sprawach, o których niewiele było wiadomo za życia zakonnicy. O wielu nie wiedział nawet Christopher Hitchens, bodaj najsłynniejszy spośród jej krytyków. Niektóre z nich ujawnił niemiecki tygodnik „Stern”, w artykule   pt. „Gdzie jest fortuna Matki Teresy", który ukazał się 10 września 1998 roku, z okazji pierwszej rocznicy jej śmierci.
Czytamy w nim na przykład historię pewnego mieszkańca Kalkuty nazwiskiem Pannalal Manik. Przedsiębiorczy ten człowiek zainicjował w samym sercu kalkuckich slumsów budowę szesnastu budynków, w których ostatecznie zamieszkało około 4000 nędzarzy. Manik nie był człowiekiem zamożnym. Domy te przyszli ich mieszkańcy budowali własnymi rękami, a większość środków na zakup materiałów budowlanych uzyskano z misji Ramakrishna - największej organizacji pomocowej w Indiach. Manik szukał także wsparcia u Misjonarek Miłości. W tym celu odwiedził ich ośrodek trzykrotnie, jednak Matka Teresa nie znalazła dla niego czasu - nie został nawet wysłuchany.
Sposób, w jaki Matka Teresa praktykowała miłość bliźniego w Nowym Jorku nie różnił się niczym od tego, co czyniła w Kalkucie. Mimo idących w miliony dolarów datków i dotacji zakonnice rutynowo odmawiały ponoszenia nawet najdrobniejszych wydatków. Nawet żywność do prowadzonych przez nie jadłodajni dla bezdomnych pozyskiwali wolontariusze. Gdy pewnego razu, w wyniku nieporozumienia, nie dostarczyli oni chleba do stołówki w nowojorskim Bronksie, poprosili matkę przełożoną o zgodę na zakup chleba. „Nawet nie ma mowy! - odparła przełożona - jesteśmy biedną organizacją!"
W okresie klęski głodu w Etiopii wiele czeków z datkami opatrzonych było adnotacją: „dla głodujących w Etiopii". Jedna z cytowanych przez „Stern” zakonnic  zaproponowała, żeby te datki policzyć i wysłać do miejsca przeznaczenia. „Nie wysyłamy pieniędzy do Afryki!" - usłyszała w odpowiedzi, po czym jak niepyszna powróciła do wypisywania pokwitowań dla ofiarodawców: „dla Etiopii".
Klęska głodu w Afryce nie trapiła Matki Teresy tak jak nie martwiła jej nędza bezdomnych w Kalkucie lub cierpienia ludzi umiejących na raka. Dramaty te traktowała raczej jak okazję do dobrego zarobku. W ostatnich latach życia, gdy była już słynną celebrytką, nawet tego nie ukrywała. Któregoś dnia poleciła na przykład wywiesić przed domem w Kalkucie tablicę, na której napisała: „Nie jesteśmy pracownicami socjalnymi, nie jesteśmy nauczycielkami ani lekarzami - jesteśmy zakonnicami".
Wiemy już, że i zakonnicą nie była naprawdę; nie żyła przecież w „zjednoczeniu z Bogiem”. Kim zatem była? Pewnie sama nie tego dobrze nie wiedziała, a i my tego dociekać nie będziemy. Z niechęcią bowiem myślimy o wnikaniu w psychikę kobiety, która całe życie, dla władzy i kariery, udawała kogoś, kim nie była. By jednak, już na zakończenie naszej opowieści o tej „świętej od ciemności”, dać przybliżone wyobrażenie o mrocznej duszy Agnes Gonxhy Bojaxhiu i wyznawanych przez nią wartościach, przytoczmy pochodzącą z 1989 roku relację ojca George'a Williama Rutlera z kościoła św. Agnieszki w Nowym Jorku:
„Któregoś dnia, podczas długiej rozmowy z Matką Teresą, niespodziewanie zapytałem ją, jaki jest jej zdaniem największy problem współczesnego świata. Kandydatów do tego miana było wielu: klęski głodu, epidemie, rzeź w Ruandzie, nieuleczalne choroby, rozpad rodziny, nieposłuszeństwo wobec Boga, korupcja wśród polityków, zadłużenie krajów Trzeciego Świata, zagrożenie nuklearne etc.
Nie wahając się ani przez chwilę, Matka Teresa odpowiedziała: „Na całym świecie, gdziekolwiek nie pojadę, tym, co zasmuca mnie najbardziej, jest widok ludzi, którzy przyjmują komunię na rękę".



[1]. BBC News, 6 września 2001, http://news.bbc.co.uk/2/hi/euro-pe/1529093.stm
[2]. Matka Teresa. Pójdź op. cit. s. 52.
[3]. Tamże, s. 52-53
[4]. List Matki Teresy do ojca Josepha Neunera SJ, bez daty, ale najprawdopodobniej z okresu rekolekcji odbytych w kwietniu 1961 roku; za: Matka Teresa. Pójdź .... op. cit. Wprowadzenie.
[5]. List Matki Teresy do Jezusa, bez daty; za: Matka Teresa. Pójdź op. cit. s. 180
[6]. Walter Wuellenweber, Mother Teresa: Where are Her millions? Stern, 10 września 1998.
[7]      . Andrew Brown, Was Mother Teresa an atheist?, Guardian, 24 sierpnia 2007.

niedziela, 5 czerwca 2016

ODRAŻAJĄCY PIS - PRZYGNĘBIAJĄCY KOD

Coraz bardziej przygnębiają mnie te zgromadzenia i przemarsze tysięcy sympatycznych, uśmiechniętych i inteligentnych ludzi identyfikujących się z KOD. Przygnębiają mnie coraz bardziej, bo im dłużej to trwa, tym bardziej rażące wydają mi się dwie główne słabości tego ruchu: jego rozpaczliwie niedemokratyczny charakter i zdumiewająca impotencja polityczna.
Krytykuję KOD nie pierwszy raz, ale z coraz większym przekonaniem, choć ani na jotę nie zmienił się mój stosunek do PiS. Rządzi nami formacja autorytarna i wulgarna, coraz bliższa faszyzmowi, o czym świadczy zaawansowanie planu tworzenia bojówek pisowskich, zwanych oddziałami obrony terytorialnej –  od września mają zacząć oficjalny nabór do tej formacji.      
KOD nie jest oczywiście ani tak zły, ani odrażający, jak reżim Kaczyńskiego, ale przygnębiający jest jak najbardziej. To trochę lepiej, ale tylko trochę. O co chodzi? Dlaczego KOD taki niedobry moim zdaniem?
Po pierwsze z upływem miesięcy coraz bardziej przygnębia mnie wodzowski charakter tego ruchu i fakt, że to jakoś nie przeszkadza tysiącom kodowców. Wódz nie jest wprawdzie potworem, ale demokratą to on nie jest z cala pewnością. Zauważa to coraz więcej ludzi, w tym – od niedawna – niektóre autorytety z kręgów liberalnych. Kilka dni temu Agnieszka Holland powiedziała w wywiadzie, iż fakt, że Kijowski jest jedyną twarzą KOD, jest grubym błędem. Ja oceniam to bardziej surowo. To nie tylko błąd! To ostry symptom zapędów wodzowskich tego człowieka, tym bardziej nieprzyjemnych, że niepodzielną władzę zdobył, wykluczając z pierwszego zarządu kilka osób, które nie chciały uznać jego wodzowskiej pozycji.  Ale to też nikomu nie przeszkadza, poza garstką tak zwanych rozłamowców. Przygnębia fakt, że polska inteligencja, te tysiące sympatycznych, uśmiechniętych ludzi, w ogóle nie rozumie, czym jest demokracja, a wprost przeciwnie: chcą wodza, pragną wodza i chcą za nim pójść, bez żadnych pytań i uwag krytycznych, jak za Piłsudskim lub Kaczyńskim.
Kilka lat temu, jeszcze przed wejściem Ruchu Palikota do sejmu, zapytałem jednego z młodych ludzi z ruchu, czy trochę mu nie przeszkadza wodzowski charakter tej partii. Młody człowiek odpowiedział, powołując się na jednego z adiutantów Piłsudskiego: „Kocham mojego wodza i pójdę za nim wszędzie!” Przypuszczam, że jest teraz w KOD, tam wielbi nowego wodza i idzie za nim "wszędzie", choć nie całkiem wiadomo, dokąd właściwie. 

Przygnębia mnie jeszcze jedno. Całkowity brak konkretnych celów i pomysłów politycznych. Rozumiem, czy raczej mam nadzieję, że KOD chce osłabić PiS, jednak w tym celu nie wystarczą spacery, choćby w tłumie, chyba że na ulice wyjdzie parę milionów ludzi, na co się jednak nie zanosi. Ludziom trzeba coś zaproponować! Tamci to rozumieją. Wczoraj przedstawili program tanich mieszkań pod wynajem. Można dyskutować, czy dobry, ale jest to propozycja odpowiadająca na rzeczywiste potrzeby ludzi, zwłaszcza młodych. A tyle się słyszy skarg na młodzież, że taka prawicowa. Może jednak trzeba jej zaproponować coś więcej niż kolejne spacery po mieście?
KOD jest klasyczną emanacją słabości polskiej inteligencji, post szlacheckiej, nie post-mieszczańskiej, jak w Zachodniej Europie. W tej subkulturze liczy się tylko jedno: spotkania w dobrym towarzystwie kulturalnych i sympatycznych ludzi. Nie liczy się nic innego: bieda, bezrobocie, stan sądownictwa ani służby zdrowia. Nie liczy się też realna demokracja, choć oczywiście można nią sobie wycierać gębę, jak to w salonowych rozmówkach. To dlatego upadła kiedyś Unia Wolności, a naszych oczach zwija się PO – i dlatego PiS ma wciąż największe poparcie.
Ale gadam po próżnicy, ich naprawdę nie obchodzi nic poza spacerem w dobrym towarzystwie. Nie było w Polsce autorytetów w rodzaju Bertranda Russella; nikt nie wyśmiewał tej subkultury jak on, na przykład w szkicu „Nice People”. Polecam szanownym państwu! Może na lub po czerwcowym spacerze albo na plaży w modnym kurorcie. Przyjemnych spacerów życzę!   
  
  


wtorek, 15 marca 2016

CZY HAKERZY MOGĄ URATOWAĆ POLSKĄ DEMOKRACJĘ? LIST DO PRAWNIKÓW

Artykuł 190 ust. 3 Konstytucji stanowi, że „Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, jednak Trybunał Konstytucyjny może określić inny termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego.  (...)

Nie wiem, dlaczego – wiedząc, co się święci - Trybunał nie skorzystał z tej możliwości, ale faktem jest, że nie skorzystał – a rząd, tak jak zapowiadał, odgraża się, ba, krzyczy nawet, że orzeczenia nie opublikuje.

Co robić? Możemy oczywiście maszerować, wznosić okrzyki, czytać na głos konstytucję lub wyświetlać tekst orzeczenia na murach gmachów rządowych; możemy nawet zawiadomić prokuraturę o popełnieniu przestępstwa urzędniczego! Czy ktoś nas jednak wysłucha? Czy wśród podwładnych pana Zbyszka znajdzie się heros, który wybije się na niezawisłość, wszczynając postępowanie przeciw pani Beacie lub innemu urzędnikowi, w którego zakresie obowiązków jest ta właśnie czynność?! 

Nadzieja na to jest wątła lub wcale jej nie ma. Będą więc dalsze protesty, prześmiewcze memy, karykatury, a może nawet „Majdan”, czy jednak lud – suweren przecież - nie powinien wziąć spraw we własne ręce i przy pomocy komputerowych geeków, zwanych hakerami, ogłosić samodzielnie orzeczenia TK w wydaniu internetowym Dziennika Ustaw?!

Technicznie to zapewne kwestia paru godzin, ba, minut nawet, czy byłoby to jednak działanie legalne? Pytam prawników, bo od tego są, (choć fakt, że znalazł się cały zastęp profesorów prawa, którzy popierają przestępczą działalność PiS, stawia pod znakiem zapytania sensowność zwracania się do nich jako ekspertów): Czy waszym zdaniem haker, który swoim sposobem wprowadziłby tekst orzeczenia TK na stronę internetową Dziennika Ustaw i w ten sposób ochronił dobro, jakim jest porządek konstytucyjny Rzeczpospolitej, naruszyłby prawo i powinien być ścigany przez prokuraturę? Czy nie stosowałby konstytucji bezpośrednio, działając w dodatku w najlepszym interesie społecznym. Nikt chyba, nawet pisowska „papuga”, nie powie, że można by w tym przypadku mówić o szkodliwości społecznej czynu, a bez szkodliwości społecznej, jak mówi doktryna, nie ma przestępstwa. Czy nie mam racji?!

Proszę o szybką odpowiedź, bo chcę wiedzieć, czy mogę z czystym sumieniem wezwać hakerów, by działając w naszym – suwerena - imieniu obronili demokrację i państwo prawa w Polsce. Nie chcę nikogo narażać, nawet dla dobra ogółu! Tymczasem więc, w oczekiwaniu na fachową opinię, do czynu nie wzywam, choć rzecz jasna nie mogę wykluczyć, że któryś z z nich samodzielnie zdecyduje, iż legalność takiego działania jest oczywista albo wcale się jego legalnością nie będzie przejmował. Wszak zgodnie ust. 2 art. 190 konstytucji orzeczenia Trybunału powinny być ogłaszane bezzwłocznie.