środa, 5 grudnia 2018

POLITYCZNY CYRK ROBERTA BIEDRONIA

List do sympatyków nowej inicjatywy politycznej 

Do inicjatywy politycznej Biedronia odnoszę się krytycznie; bez złych emocji, ale z przekonaniem, gdyż  – jak sądzę – kampania Biedronia wyrządza duże szkody bliskiej mi kulturze demokratycznej. To powód główny, z dziedziny wartości, ale są i konkretne powody polityczne. Nowa partia, jeśli faktycznie powstanie w 2019 roku, znacząco uszczupli szanse na odsunięcie od władzy autorytarnej formacji, która rządzi, grając na najniższych ludzkich instynktach, zwłaszcza na nienawiści.  Bez niej PiS nie doszedłby do władzy i nie mógłby przetrwać, z czego pisowcy zdają sobie sprawę i dlatego tę nienawiść  rozbudzają, kreując i konsekwentnie zohydzając wrogów politycznych: uchodźców, miejskie elity, Unię Europejską itd, itp. PiS czerpie z tradycji partii autorytarnych i faszystowskich sprzed stulecia. Nauczył się od nich, że nienawiść nie może istnieć bez wroga, a wrogość do niego trzeba nieustannie podtrzymywać. Bez znaczenia są dla nich skutki społeczne tej polityki nienawiści; liczy się tylko władza.
Tyle wstępu, uwag ogólnych, czas na konkrety. C.o zarzucam Biedroniowi i jego legendarnym doradcom? Dlaczego uważam, że jego kampania zagraża kulturze demokratycznej i nadziejom na obalenie pisowskiej "demokratury"?
Po pierwsze zarzucam im, że tworzą nowy ruch lub też partię polityczną nie wokół programu, ideałów i wartości, lecz wokół osoby – nie polityka w dodatku, którego poglądy dobrze znamy, a raczej celebryty politycznego, który buduje swój wizerunek i popularność wyłącznie metodami marketingu politycznego.
Biedroń odwiedza miasta i miasteczka, gdzie bierze udział w spektaklach organizowanych ma modłę religijnych lub biznesowych seansów motywacyjnych w amerykańskim stylu. Wkracza na salę „na muzyce”, krzyczy raczej niż mówi, a w przekazie koncentruje się na hasłach w rodzaju „zmienimy oblicze tej ziemi”. Robi wszystko, by wzbudzić emocje i wyłączyć zdolność do krytycznej refleksji; krzyczy, by wzbudzić entuzjazm i wykluczyć racjonalną debatę – jakby werbował agentów do sprzedaży bezpośredniej odkurzaczy, czy może raczej nowej edycji pisma świętego
Oczywiście nie on pierwszy walczy o władzę w ten sposób. Wzoruje się w dużej mierze na Palikocie, jednak cyrk, jaki prowadzi, idzie jak dotąd najdalej w stronę politycznego show – kulturze wrogiej polityczności rozumianej jako działalność mająca na celu możliwie racjonalne i etycznie wartościowe urządzanie świata.
Wato tę metodę nazwać po imieniu: to formuła wodzowska nowej odmiany. W XXI wieku wódz nie jest już żołnierzem - jest sprzedawcą samego siebie: marki Biedroń w tym przypadku. Lepszy sprzedawca niż żołnierz oczywiście, ale z demokracją nie ma to wiele wspólnego, nawet gdy kandydat jawi się jako uśmiechnięty przyjaciel każdego człowieka. Kult osoby upośledza bowiem podmiotowość społeczną, wyklucza racjonalny wybór i sprowadza życie polityczne do gry,  często brutalnej, o względy przywódcy. 
Oczywiście w Polsce wszystkie partie polityczne mają mniej lub bardziej wodzowski charakter, jednak żadna nie opiera się wyłącznie na osobistej popularności przywódcy; wszystkie odwołują się do takich lub innych wartości i koncepcji życia społecznego lub gospodarczego, a system prawdziwie demokratyczny polega właśnie na tym, że ludzie wybierają taki lub inny program polityczny, bo chcą żyć w świecie urządzonym według jednej lub drugiej koncepcji i recepty urządzania świata. Nie wybierają po prostu ukochanego przywódcy.
Nie bez znaczenia jest także osobowość kandydata na „ukochanego przywódcę”. Komentatorzy polityczni dostrzegają kuriozalną megalomanię Biedronia, jednak wielu – np. Barbara Labuda – nie uważa, by to był poważny problem. Nie zgadzam się w tej  sprawie z Barbarą Labudą. Problem jest bardzo poważny. Przywódca odurzony samym sobą nie może być dobrym politykiem. Nie tylko dlatego, że nie potrafi przestrzegać norm i wartości demokratycznych – również dlatego, ze jest niezdolny do prowadzenia racjonalnej debaty, a bez niej niemożliwe są dobre rozwiązania problemów, przed jakimi stają rządzący.
Nie wykluczam wprawdzie, że mania wielkości, w którą Robert Biedroń popadł nie tylko z własnej winy, ustąpi lub choćby złagodnieje. Jeśli tak się stanie, nasz bohater może się okazać dobrym kandydatem na szefa partii, najpierw jednak musi dorosnąć, co oznacza również zdolność do samokrytycyzmu i pewien dystans do samego sobie.
Są wreszcie względy czysto praktyczne, najczęściej podnoszone  przez krytyków Biedronia, więc być może nie ma potrzeby, by poświęcać im wiele miejsca. Jeśli partia Biedronia wystartuje osobno, z pewnością osłabi wyniki innych partii opozycyjnych, i może się przyczynić nie tylko do zwycięstwa, ale wręcz do uzyskania większości konstytucyjnej przez PiS. Nie byłoby to poważne zagrożenie, gdyby Biedroń miał szansę na bardzo dobry wynik - wielki sukces jest jednak bardzo mało prawdopodobny. Nowa formacja i jej przywódca mają zbyt duży  elektorat negatywny, częściowo niezawiniony, a częściowo … owszem, zarówno przez Biedronia, jak i jego doradców. Wyniki obecnie prowadzonych badań zdają się wskazywać, że partia Biedronia może być jedyną „lewicopodobną” formacją w parlamencie, jednak osłabi nie tylko SLD, ale i koalicję liberalną, co dzięki przyjętemu w Polsce systemowi przeliczania głosów na mandaty osłabi całą opozycję, o ile oczywiście partia Biedronia zamierza być w opozycji do PiS.      
Pyta mnie znajoma, na kogo w takim razie głosować. Myślę, że nie ma się co spieszyć się z tą decyzją. Jest jeszcze rok do wyborów i wiele się może wydarzyć. Jeśli np. powstanie sensowna koalicja SLD i Razem, zapewne będzie to oferta najciekawsza dla lewicy, i  programowo, i personalnie. Jeśli jednak koalicja nie powstanie lub badania pokażą, ze ma małą szansę na wejście do parlamentu, najlepsze może się okazać poparcie koalicji liberalnej, zwłaszcza gdyby Nowackiej udało się wynegocjować zgodę PO na kilka zmian zbliżających Polskę do państwa świeckiego, czego bym nie wykluczał. Polityczna polaryzacja, jak nastąpiła w Polsce za sprawą pisowskiej polityki nienawiści, może zmusić Platformę do wyraźniejszego  samookreślenia światopoglądowego.      

Po rozum do głowy może też pójść sam Biedroń z doradcami. Kto wie, czy jednak nie wejdą w porozumienie z SLD i Razem. Nie zdziwi mnie to tym bardziej, ze przecież tzw. struktury nowej partii będzie budował zasłużony  działacz SLD, zapewne przy pomocy innych zasłużonych działaczy, bo skąd by wziął chętnych. Poczekajmy zatem z decyzjami bez popadania w  defetyzm lub – tym bardziej – bezkrytyczny entuzjazm, w który to stan wprawiają nas zawodowi manipulatorzy zwani specjalistami od marketingu politycznego. Jeśli demokracja ma mieć sens i ma prowadzić do budowy lepszego świata, musi być sporem o wartości, interesy i możliwości, a nie „talent-showem” z występami uwodzicieli żądnej rozrywki gawiedzi. 
Gmach polskiego sejmu zbliżony jest kształtem do cyrku, wolałbym jednak, żeby cyrkiem był tylko z wyglądu.       

wtorek, 27 lutego 2018

Za kratki z nimi albo na wygnanie! Zdelegalizujmy bezdomność! List do PiS-u.

Nie lubimy się Pisie, to jasne. Ja ciebie krytykuję i żarty sobie robię, a ty nadajesz mi przez telefon tajemnicze bulgoty, rozpoznawalne bez trudu dla tych, którzy pamiętają mroczno-śmieszne rządy formacji, w którą się zapatrzyłeś tak bardzo, ze chcąc nie chcąc bierzesz z niej przykład.  Nie możesz się od niej uwolnić mentalnie, taki to los chorych z nienawiści!

Piszę do ciebie mimo wszystko, bo jest sprawa, która może nas pogodzić. Dowiedziałem się właśnie, że burmistrz Brukseli zdelegalizował bezdomność! Każdy bezdomny Brukselczyk, który sam nie zadba o nocleg, jest zamykany na noc w tzw. areszcie administracyjnym, pomieszczeniu ogrzewanym, gdzie nie tylko nie zamarznie, ale jeszcze coś ciepłego przekąsi. To jedyny areszt na świecie, który spodobał mi się od pierwszego wejrzenia, ale jednak areszt, pomieszczenie zamknięte na klucz, wiec i tobie powinno się spodobać. Wiem, jak na areszt jest za mało dolegliwy, a i kończy się zbyt wcześnie - wypuszczają już o 7 rano - ale ty Pisie, możesz go przecież przedłużyć, niech posiedzą do 10 albo nawet do południa.

Zważ Pisie, ze bezdomni to jednak w większości twój elektorat. Mają to wypisane na twarzach, a jeśli któryś z nich głosował dotąd na opozycję, to tylko przez pomyłkę. Nie mają oni pełnego dostępu do  TVP, internetu i przyjaznych ci gazet, a jak gazetę zdobędą, to użyją jej niezgodnie z przeznaczeniem jako kołdrę albo na podpałkę, żeby przeżyć noc, a nie poczytać o twoich przewagach. A w areszcie moglibyście, jak na Kubie tow. Fidela, im swoje gazety czytać – to jednak prawie 100 tysięcy ludzi, a wybory do samorządów już blisko.


A jeśli martwicie się, ze koszty ogrzewania wysokie, to mam jeszcze jedną propozycję. Dla oszczędności wyślijcie naszych bezdomnych - Polacy to przecież - na zimę do ciepłych krajów. Mogą być te najtańsze: Bali na przykład, Cejlon albo i Bangladesz – gdziekolwiek zresztą, żeby tylko ciepło było i gdzie najedzą  się za grosze. Pokochają was, a i ja dawkę jadu zmniejszę w swojej pisaninie. O to do ciebie apeluję Pisie, kimkolwiek jesteś naprawdę. Za kraty z nimi albo na wygnanie!           

sobota, 28 października 2017

DOŚĆ KRZYKU! (W POLITYCZNYM TEATRZYKU)

Coraz więcej krzyku w życiu politycznym. Krzyczy prawica, krzyczy lewica, a czasem nawet centrum krzyczy, choć wydawałoby się, że komu jak komu, ale im nie wypada.
Nie lubię krzyku w ogóle, a krzyku w polityce w szczególności, jednak gdy krzyczą na ulicy, na wiecu i w słusznym proteście, mogę się nawet przyłączyć, choć to wbrew mej naturze. Skręca mnie jednak (wybaczcie kolokwializm), gdy krzyczą uczestnicy konferencji, która ma coś wypracować i być czegoś początkiem; gdzie powinny się rodzić idee, koncepcje i projekty.
A najbardziej ze wszystkiego nie lubię krzyku, gdy zagrzewa do boju tych, którzy od lat wojują i tak, bez żadnego zagrzewania, bo w sercach swoich, czy może w głowach, ogień mają. W trakcie konferencji raczej bym ten ogień gasił, żeby dać szansę  chłodniejszym żywiołom, inaczej bowiem po wsze czasy kisić się będziemy we własnym sosie, a  zniesmaczony naszym krzykiem świat będzie nas unikał, będzie nam umykał.  
Przypomnę, że w poprzedniej kadencji parlamentu była formacja, która na krzyku oparła całą swoją strategię działania. Krzyczeli, owszem, w słusznej sprawie, ale za dużo i „za codziennie”. Kto by to wytrzymał?! Nic dziwnego, że zastępy sympatyków szybko stopniały, co jednak nie trapiło krzykliwego przywódcy; nie słuchał nikogo – trudno przecież słuchać, gdy się krzyczy.            
Formacja ta w praktyce nie istnieje. Nie wiadomo nawet, czy się formalnie rozwiązała! Nikt nie pyta, nikt nie wyjaśnia, nikogo to nie obchodzi - tak bardzo nie istnieje. Nie istnieje partia, ale krzyk przetrwał – nadal w słusznej sprawie, ale równie męczący i równie mało twórczy.  
Krzyk uzależnia. Jeśli już raz wpadniesz w jego szpony, krzyczeć będziesz codziennie od rana do wieczora, bez względu na to, czy pierwotna przyczyna wciąż istnieje. Wystarczy zamknąć oczy i udawać, że nic się nie zmieniło lub wręcz pogorszyło, więc i protest głośniejszy, a im głośniejszy, tym mniej skuteczny na dłuższą metę.
Bertrand Russell we „Władzy – nowej analizie społecznej” napisał między innymi, że gdyby decydował o metodach i treściach kształcenia, uczyłby głownie odporności na krasomówstwo. Dlaczego? Nie dlatego przecież, że jak ja miał na krzyk uczulenie. Przed krasomówcami – a były to lata 30. XX wieku – przestrzegał, bo zauważył, że krasomówcy skłonni są do krzyku, a krzyk w polityce, bez względu na wykrzykiwane treści, wcale nie służy walce z przeciwnikiem realnym lub wyimaginowanym. Ówczesnym krzykaczom nie chodziło o Żydów i komunistów, ani – po drugiej stronie sceny politycznej – o  kapitalistycznych krwiopijców. W każdym razie nie on nich przede wszystkim. Przede wszystkim chodziło o wyłączenie rozumu i totalne podporządkowanie – totalną władzę po prostu, niemożliwą właściwie bez kultu wodza, niemożliwego przecież bez krzyku; nic bowiem skuteczniej nie wyłącza rozumu.  
Dlatego proszę: mniej krzyku, a więcej namysłu: refleksyjnego i krytycznego; więcej rozważań: teoretycznych i praktycznych, a przede wszystkim więcej „współmyślenia” z innymi, czyli dobrej inspirującej debaty lub rozmowy, bez nich bowiem – o czym pisał już Kant – nie ma mądrości, również w polityce! Tak, tak, w dawnych czasach filozofowie byli naprawdę miłośnikami mądrości.         
  



 




sobota, 22 lipca 2017

Dlaczego Polacy kochają PiS?

Kochają? Tak, kochają! Nie popierają, nie zgadzają się, ale kochają – dosłownie! Nie wszyscy rzecz jasna, ale jedna trzecia na pewno i to tych najprawdziwszych – polskości zatem w tej miłości jest więcej niż mogłoby się wydawać, gdy czytamy wyniki badań opinii publicznej.  
Najbardziej kochają Szydło i Dudę, bo młodsi są i piękniejsi niż sam duce, ale uczucia do obu marionetek są tak gorące, że i wódz – choć niewielu mu ufa - przy nich się ogrzeje, jak to w rodzinie w sycylijskim stylu.      
Dlaczego twierdzę, że „nie popierają”? Otóż dlatego, że poparcie polityczne oznacza zgodność poglądów, np. co do tego, jak zreformować szkolnictwo lub sądownictwo. Chyba jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi, że sympatycy PiS kiedykolwiek cokolwiek myśleli o reformie tych instytucji i mieli w tej sprawie jakiekolwiek poglądy! Nie mieli i nie mają! Oni w ogóle nie mają poglądów, w żadnej sprawie, znają tylko emocje, głownie dwie: miłość i nienawiść. Nienawidzą na przykład obcych, przysłowiowego „innego”, ale  jeszcze bardziej tak zwanych elit i ich rzekomych czy też prawdziwych rzeczników: sędziów, naukowców, intelektualistów, liberalnych publicystów. Nienawidzą ich od dawna, jednak dotąd wydawało im się, że nienawiść to uczcie wstydliwe, że nie należy jej okazywać, a może nawet odczuwać. I oto, dzięki PiS, jego knajackiej subkulturze, faszyzującej retoryce i publicznie manifestowanej pogardzie, ludzie ci poczuli, że już nie muszą się wstydzić i nie muszą skrywać swoich prawdziwych uczuć, że – słowem – mogą wreszcie być sobą. Mogą czuć, mówić i robić, co im się podoba i jak im się podoba. Za to właśnie pokochali PiS, taka bowiem jest natura miłości. Kochamy tych, przy których czujemy się w pełni sobą! W miłości erotycznej i romantycznej tych, przy których czujemy się sobą jako kobiety lub mężczyźni; w polityce zaś tych, którzy wyrażają nas najpełniej jako istoty społeczne i polityczne, przy których czujemy się sobą jako ludzie i obywatele. W przypadku miłośników PiS uczucie to jest tym silniejsze, im  silniejsze były skrywane wcześniej emocje i im bardziej po chamsku i brutalnie są dzisiaj okazywane. 

Miłość polityczna jest równie ślepa jak miłość erotyczna. Zakochani nie liczą się z niczym, ani z interesem własnym, ani swoich najbliższych, nie mówiąc już o jakichkolwiek racjonalnych argumentach odwołujących się na przykład do idei dobra wspólnego; bronią rządu nawet wtedy, gdy jego konkretne decyzje zagrażają bytowi ich samych lub ich dzieci. Popierają na przykład podwyżki cen paliw i energii elektrycznej, gdyż (cytuję) „pani premier wie, co robi, i na pewno chce dobrze dla wszystkich”. To oczywiście tylko racjonalizacje, a może jeszcze gorzej: wokalizacje; tak naprawdę bowiem ludzie ci bronią Szydło bezwarunkowo, bez względu na to, co mówi lub co robi.
Miłość tego rodzaju nie jest wieczna, jednak trwać może dłużej niż jedną kadencję sejmu, zwłaszcza jeśli w kraju nadal toczyć się będzie gorąca wojna domowa, choćby – jak dotąd - na słowa. Wojna bowiem sprawia, że miłość się umacnia. Wie o tym każdy rodzic, którego nastoletnia latorośl zakochała się w młodocianym psychopacie. Im bardziej się tej miłości przeciwstawiają, tym bardziej jest żarliwa.  
W rozważaniach na temat przyszłości reżimu nieprzydatne lub wręcz chybione są porównania z dwudziestowiecznymi despotami, choć natura uczucia, jakie żywią Polacy do Szydło i Dudy jest ta sama, co natura miłości Włochów do Mussoliniego. Natura jest ta sama, ale inna jest kultura polityczna; w Europie, a nawet w Polsce, nie sprzyja już autokratom. Dlatego PiS jak dotąd nie przyznaje się, że dąży do dyktatury – dyktatury jawne bowiem, wyszły w Europie z mody, a rola mody w życiu i polityce jest w naszych czasach ogromna.
Kulturowa „niepogoda” dla dyktatur gasić będzie żar  politycznej miłości do przywódców „dobrej zmiany” również pośrednio, przez wzmacnianie roli czynnika bodaj najważniejszego: słabnącej z upływem czasu potrzeby poniżania i okazywania pogardy znienawidzonym elitom. To proces niemal nieuchronny; ileż w końcu można się cieszyć z publicznego lżenia ludzi, nawet nielubianych, zwłaszcza gdy rzeczywistość coraz bardziej skrzeczy, a skrzeczy i skrzeczeć będzie. Kolejne ekscesy i towarzyszące im nienawistne słowa i takież gesty działają jak odreagowanie, technika psychoterapeutyczna  prowadząca do zaspokojenia stłumionych pragnień, a w tym przypadku pragnienia zemsty. Słabnąć będzie nienawiść i potrzeba jej wyrażenia; rosnąć będzie dystans i krytycyzm wobec tej formy rządów i takichż rządzących.         

Proces ten, jak rzekłem wyżej, jest nieuchronny, jednak przebiegać może wolniej lub szybciej. Wiele zależy od działań opozycji, zwłaszcza od tego, czy forma, jaką przyjmują protesty, i język, jakim opozycja przemawia, będą uczucie do PiS umacniać czy osłabiać. To z kolei zależy przede wszystkim od tego, czy opozycja stworzy atrakcyjną alternatywę programową i personalną.  Same protesty i Balcerowicz ze Schetyną nie podbiją już serc milionów Polaków. To już jednak jest temat na całkiem inne opowiadanie!

poniedziałek, 29 maja 2017

Presja czy perswazja? Bojkot mediów publicznych nie jest naszym „patriotycznym obowiązkiem”

Jan Hartman wezwał do bojkotu mediów publicznych. Stwierdził m.in., że „media rządowe stały się orężem bezwstydnej i prymitywnej propagandy partyjnej, a niesubordynacja względem kierownictwa politycznego oznacza dla zatrudnionych tam dziennikarzy zwolnienie z pracy. W takiej sytuacji żaden uczciwy człowiek nie powinien pokazywać się w tych stacjach.” 

Ogłoszony przez Hartmana bojkot ma być formą presji moralnej, dzięki której „wiele osób, chcąc uniknąć zarzutu kolaboracji, jednak zrezygnuje z udziału w programie, choćby miało na to ochotę”.

Zdaniem Hartmana sytuacja w mediach publicznych jest analogiczna do czasów stanu wojennego, a każdy, „kto idzie do pisowskiej telewizji albo radia bądź udziela wywiadów tzw. mediom prawicowym, żyjącym z nienawistnego paszkwilanctwa i ogłoszeń rządowych, ten wspiera reżim Kaczyńskiego i bierze na siebie odpowiedzialność za przedłużenie jego trwania”.  

Hartman nie poprzestaje na rozpoznaniu sytuacji i wskazaniu winnych. Ogłasza także, że bojkot jest naszym patriotycznym obowiązkiem i nieuczestniczenie w nim będzie zapamiętane, tak jak zapamiętana została kolaboracja z „czerwonym” w stanie wojennym”.

Czy mamy tu do czynienia z szantażem moralnym? „Może i tak – powiada Hartman, jednak – jak się zdaje – nie targają nim rozterki moralne, choć szantaż jako metoda działania wciąż bywa krytykowany lub nawet potępiany. „…Masz jakiś lepszy pomysł? – zapytuje retorycznie Hartman i sam sobie odpowiada: ”Jeśli masz, to pokaż, co takiego mądrego wymyśliłeś i zrobiłeś, aby powstrzymać Kaczyńskiego. Nic? To może lepiej już nic nie mówić i na dobry początek nie łamać bojkotu i nie kolaborować z tą władzą?

Proszę bardzo, mam lepszy pomysł i nie waham się go pokazać. Po pierwsze więc „wymyśliłem mądrze”, że diagnoza Hartmana jest błędna i to błędna -  by tak rzec - fundamentalnie. Owszem, telewizja bezwstydnie i prymitywnie manipuluje, (doświadczyłem tego na własnej skórze i postanowiłem TVP unikać), jest jednak mimo wszystko ogromna różnica między dzisiejszą TVP a telewizją Jaruzelskiego. W latach 80. działaczy opozycji nie zapraszano do studia ani nigdzie indziej, lecz wprost przeciwnie - więziono ich, inwigilowano lub nakłaniano do emigracji. Do studia zapraszano wyłącznie „popieraczy” rządu i stanu wojennego. Dzisiaj w studiach telewizyjnych wypowiadają się krytycy rządu i toczą się w nich spory: w dużej mierze zmanipulowane, ale wcale nie jest oczywiste, czy byłoby lepiej, gdyby rozmawiali ze sobą wyłącznie zwolennicy reżimu. Warto sobie uprzytomnić, że wielu Polaków ogląda głownie telewizję publiczną, czasem dlatego, ze nie dociera do nich oferta kablówek, a czasem dlatego, że nie mogą sobie pozwolić na ich usługi. Czy na pewno lepiej pozbawić ich jakiejkolwiek szansy usłyszenia argumentów opozycji?

Powyższe wątpliwości nie oznaczają – co podkreślam – że wzywam do przyjmowania zaproszeń do udziału w programach radiowych i telewizyjnych. Niech każdy sam oceni i postąpi, jak uzna za właściwe. Dylemat jest racjonalnie i moralnie nierozstrzygalny, a w takiej sytuacji próba narzucenia wszystkim „patriotycznego obowiązku” i wymuszenia decyzji szantażem moralnym jest w najwyższym stopniu niestosowna. Mam wręcz wrażenie, że w swej istocie jest równie autorytarna jak polityka Kaczyńskiego, choć „patriotyczny obowiązek” kojarzy mi się raczej z Gomułką. Opozycja wobec złej władzy nie zawsze walczy o wolność; czasem walczy po prostu o władzę.

Jeśli mamy obalić rządy autorytarne – nie na jedną kadencję, ale na dobre – musimy pozyskać dla demokracji liberalnej wielu obecnych zwolenników PiS i Kukiza. Jeśli mamy do tych ludzi dotrzeć, trzeba z nimi rozmawiać i to rozmawiać w taki sposób, żeby chcieli słuchać. To niełatwe, ale z upływem czasu, wraz z nieuchronnym, postępującym zmęczeniem rządami Kaczyńskiego, słuchać będą coraz chętniej, jeśli mury między nami nie będą zbyt grube a nienawiść zbyt ślepa. Dlatego nie powinniśmy, a może nawet nie wolno nam, pogłębiać przepaści, która już istnieje, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma po temu (a nie ma) dobrego uzasadnienia. Różnica między więzieniem lub „internatem” a utrudnianiem wypowiedzi w studiu telewizyjnym jest kolosalna, analogia z telewizją stanu wojennego jest chybiona, obowiązek patriotyczny nie istnieje, a szantaż moralny w tej sprawie jest tyleż nieestetyczny, co absurdalny politycznie.

Cóż zresztą byłaby to za demokracja liberalna, gdybyśmy mieli ją wywalczyć szantażem?! Nie cel uświęca środki, a wprost przeciwnie, to środki uświęcają cel. 

poniedziałek, 1 maja 2017

Wolne szkoły: od demokracji utopijnej do deliberatywnej (list do wszystkich, którzy interesują się problemem religii w szkole)

Idea edukacji demokratycznej ma rodowód równie stary jak koncepcja demokracji politycznej w jej współczesnej, liberalnej postaci państwa prawa, gdzie większość nie jest już panem życia i śmierci mniejszości. Demokracja w tym modelu nauczania jest jednocześnie celem i metodą. Wprowadza do procesu kształcenia wartości takie jak wolność i równość, a jednocześnie skuteczniej rozwiązuje niektóre problemy dydaktyczne i wychowawcze: lepiej motywuje do nauki i sprzyja kształtowaniu się autonomii moralnej, społecznej i poznawczej młodych ludzi.   
Autorstwo obu koncepcji demokracji przypisuje się filozofowi angielskiemu, jednemu z ojców Oświecenia, Johnowi Locke’owi, przy czym dzieło, w którym przedstawił on podstawowe zasady systemu republikańskiego[1], uważa się za pracę oryginalną, podczas gdy jego „Myśli o wychowaniu” (1692), gdzie w zalążku pojawia się idea demokracji w nauczaniu, są w znaczniej mierze omówieniem poglądów autorów wcześniejszych. Myśliciele i pisarze tacy jak John Evelyn,  John Aubrey  i  John Milton już  od kilkudziesięciu lat głosili potrzebę podobnych reform w programach i metodach nauczania.  
W swoich rozważaniach pedagogicznych Locke okazuje się nie tylko filozofem, ale przede wszystkim wnikliwym psychologiem. Potrzebę „demokratyzacji” nauczania uzasadnia następująco: „Nie powinno się obciążać dzieci niczym, co pachnie pracą lub poważnym zajęciem: takiego jarzma nie umie dźwigać ani ich umysł ani ciało. Szkodzi też ich zdrowiu i pewien jestem, że to właśnie z powodu przymuszania dzieci do książek w wieku, który nie znosi przymusu, tyle dzieci nienawidzi przez całe życie i książek i nauk...[2].
Słabą stroną tych trafnych intuicji pedagogicznych był fakt, że Locke uważał je za właściwe tylko dla dzieci z tzw. dobrych rodzin. (Nie od razu Kraków zbudowano!) Z drugiej strony jego nie całkiem oryginalne, ale dobrze napisane porady wychowawcze zostały przetłumaczone na wiele języków i zyskały wielką popularność w całej Europie, przez co znacząco wpłynęły na oświeceniowe myślenie o szkolnictwie. W Polsce pod ich wpływem był między innymi Jędrzej Śniadecki.
W kolejnych dziesięcioleciach i stuleciach idea demokratycznej edukacji stopniowo dojrzewała, najpierw pod wpływem Oświecenia, a  potem również dzięki odkryciu, że dzieci ludzi ubogich, w tym chłopów, niczym się nie różnią od dzieci bogaczy i przysługują im te same prawa – również do nauki. Najlepiej znanym i konkretnym wyrazem tego odkrycia były szkoły dla chłopskich dzieci założone przez Lwa Tołstoja w jego rodowym majątku w Jasnej Polanie i okolicznych miejscowościach. Tołstoj był człowiekiem ideowym i takie miały być jego wolnościowe szkoły, w których dzieci miały pełną swobodę decydowania o swoim postępowaniu. „Szkoła nie powinna i nie ma prawa nagradzać i karać; najlepszy ustrój i organizacja szkoły polega na pozostawieniu uczniom całkowitej swobody: niech się uczą i rządzą między sobą, jak im się podoba."[3] – nauczał ten wybitny pisarz. Hasła te brzmią pięknie po dziś dzień, jednak, tak jak w przypadku wielu innych pięknych haseł, ich realizacja okazała się trudna w praktyce. Szkoły w Jasnej Polanie przetrwały zaledwie kilka lat, a przyczyną ich upadku był nie tylko organizacyjny chaos, ale również autorytarne skłonności założyciela, często ujawniające się u żarliwych ideowców, gdy nie wszystko przebiega po ich myśli. A w „Jasnej Polanie” z pewnością nie wszystko wyglądało tak, jak to sobie wymarzył założyciel. Dzieci „rozrabiały”, a niektóre nawet kradły. Karano je wtedy umieszczeniem na ubraniu naszywki z napisem „złodziej”. Być może powinniśmy się cieszyć, że Tołstojowskie szkoły upadły zanim autorytarne skłonności ich twórcy rozwinęły się w pełni.
Z podobnymi problemami borykało się wielu autorów wolnościowych i demokratycznych projektów edukacyjnych w następnych dekadach, zwłaszcza zaś w pierwszej połowie XX wieku, gdy idea „postępowej edukacji” stała się modna. W latach 20. i 30. XX wieku powstało wiele eksperymentalnych szkół, z których większość wkrótce upadła, nawet gdy tworzyli je i prowadzili ludzie tak wybitni i dobrze przygotowani, jak Bertrand Russell i jego żona Dora. Ich wolnościowa szkoła w Beacon Hill istniała wprawdzie kilkanaście lat, lecz było możliwe tylko dlatego, że posyłali do niej swoje dzieci liczni znajomi i przyjaciele słynnej pary założycieli.
Bertrand Russell wycofał się z pracy w Beacon Hill już po pięciu latach, gdy zrozumiał, że „małe dzieci w grupie nie mogą być szczęśliwe bez pewnej dozy dyscypliny i rutynowych zajęć. Dzieci pozostawione same sobie, szybko się nudzą, zaczynają łobuzować i niszczyć przedmioty” – pisał filozof w swojej Autobiografii[4].     
Jednak nie wszystkie ówczesne eksperymenty z demokracją w szkole zakończyły się zupełnym fiaskiem. Jedna z wolnościowych szkół, założona w 1921 roku w Summerhill w hrabstwie Suffolk w Anglii, istnieje do dziś i stała się wzorem dla większości z kilkuset radykalnie demokratycznych szkół działających na świecie w XXI wieku. Co ciekawe, szkoła ta od początku należała do najbardziej radykalnych: zarządzana była i jest po dziś dzień przez samorząd, w którym każdy nauczyciel i każdy uczeń bez względu na wiek ma równy głos, a udział w lekcjach jest dobrowolny. Uczniowie mogą robić, co chcą, jeśli tylko nie krzywdzą innych, a hasłem szkoły jest „wolność – nie swawola!”. Jej założyciel, Alexander Sutherland Leill uważał, że „każde dziecko powinno żyć własnym życiem, a nie życiem, jakie uważają dla niego za właściwe rodzice lub nauczyciele, którym się wydaje, ze wiedzą wszystko najlepiej”[5]. Poza tą ogólną, słuszną i sympatyczną maksymą, Leill był również autorem  bardziej konkretnych wypowiedzi, które być może więcej mówią i jego intencjach i charakterze jego szkoły. Stwierdził na przykład, że „w Summerhill wolałby wychować szczęśliwego zamiatacza ulic niż neurotycznego uczonego”. Tego rodzaju „złote myśli” tłumaczą zapewne, dlaczego szkoła, choć przetrwała do dzisiaj i obrosła legendą, zawsze skarżyła się na niską frekwencję. Niewielu rodziców wierzy w istnienie szczęśliwych sprzątaczy ulic i niewielu życzy sobie takich celów edukacyjnych dla swoich dzieci.
To idealistyczne, by nie powiedzieć utopijne podejście, nie liczące się z wiedzą o psychice dzieci i oczekiwaniami rodziców zdecydowało, że szkoły radykalnie demokratyczne nadal stanowią margines na obrzeżach systemów oświatowych. Za wyjątek można uznać tylko kilka krajów. W Izraelu na przykład działa 25 szkół tego rodzaju finansowanych ze środków publicznych, co tłumaczy się czasem żywą tradycją wychowania w kibucach. Kultury krajów takich jak Holandia, Niemcy, USA i Australia zawsze były otwarte na eksperymenty społeczne, również w oświacie, nawet tam jednak procent dzieci objętych demokratyczną edukacją jest nikły.   
W Polsce najsłynniejszym przedsięwzięciem na polu demokratycznej edukacji, był „Dom Sierot”, założony w 1912 roku przez Stefanie Wilczyńską i legendarnego pedagoga, Janusza Korczaka. Sierociniec i szkoła działały w oparciu o koncepcję samorządnej społeczności z własnymi instytucjami, jak sejm, sąd, gazeta, system dyżurów, opieka dzieci nad dziećmi, kluby sportowe i kółko organizacji „pożytecznych rozrywek”. Tragiczna i zarazem heroiczna śmierć Korczaka, który nie chciał opuścić swoich 200 uczniów wywożonych do obozu zagłady w Treblince spowodowała, że sceptyczne lub wręcz krytyczne opinie na temat tego, co rzeczywiście działo się w sierocińcu nie dotarły do opinii publicznej. Z relacji niektórych wychowanków Korczaka wiemy, że w sierocińcu nierzadko dochodziło do szykan i przemocy fizycznej ze strony wychowanków starszych i silniejszych wobec młodszych i słabszych. To być może nieuniknione, zwłaszcza w internatach lub sierocińcach, gdzie dzieci i młodzież tworzą społeczność typu plemiennego, jednak stawia pod znakiem zapytania sensowność tego rodzaju pedagogiki. Nawet radykalny ideowiec, jakim był twórca szkoły w Summerhill, przyznawał, że „dzieci do dwunastego roku życia są aspołeczne i nie dostrzegają interesu ogółu, a ich egoizm często działa destrukcyjnie, niszczy cenne inicjatywy, irytuje starszych i dojrzalszych członków społeczności”[6]. W przypadku „Domu Sierot”, tym, co niepokoi najbardziej, był fakt, że według relacji niektórych wychowanków sam Korczak korzystał z pomocy starszych, agresywnych osiłków, którzy tworzyli swojego rodzaju wewnętrzną milicję represjonującą nie dość subordynowane dzieci. Nie pierwszy raz okazało się wtedy, że za szlachetnymi, lecz utopijnymi deklaracjami, kryją się niekiedy mniej szlachetne realia psychologiczne i społeczne. To jedna z dobrze znanych ciemnych stron życia w placówkach wychowawczych, w których dzieci i młodzież uczą się i żyją w oddzieleniu od świata zewnętrznego. Dlatego właśnie w Holandii do pracy w takich instytucjach nie przyjmuje się osób o szczególnie dużej motywacji do wykonywania tego rodzaju zajęcia. Setki lat doświadczeń pokazały bowiem, że bezpieczniejszy jest opiekun i wychowawca o umiarkowanej motywacji niż człowiek bez reszty, choćby najszczerzej oddany idei demokratycznego wychowania, narażony na kontakt z codziennymi problemami, jakich nie brakuje w pracy z dziećmi i młodzieżą.            

Demokracja deliberatywna w szkole
Radykalna demokratyzacja szkolnictwa rodzi problemy ogólne, typowe dla każdej radykalnej reformy społecznej, i specyficzne, wynikające ze zderzenia z systemem oświaty, obyczajami, emocjonalnością i cechami poznawczymi młodych ludzi. Nie oznacza to jednak, że idea demokratyzacji w wersji bardziej wyrafinowanej i lepiej dostosowanej do psychiki i cech szczególnych subkultur szkolnych jest bezwartościowa. Wprost przeciwnie. Rozsądna demokratyzacja szkolnictwa ma wszystkie wspomniane wyżej zalety dydaktyczne i wychowawcze sprzyjające kształtowaniu się autonomii moralnej, poznawczej i społecznej dzieci i młodzieży w wieku szkolnym. Trzeba tylko, żeby reforma nie była jeszcze jednym przejawem pseudowolnościowej ideologii, ale wynikiem rzetelnych przemyśleń, opartych na wynikach badań naukowych i wnioskach z wcześniejszych eksperymentów edukacyjnych.   
Koncepcją, która zdaje się pod tym względem szczególnie obiecująca, jest tzw. demokracja deliberatywna – względnie nowa, stosowana w wielu krajach od lat 80. XX wieku, praktyka polityczna i metoda podejmowania decyzji grupowych, łącząca działania edukacyjne z konsensualnym podejściem do rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. Mówiąc najogólniej, chodzi w niej o to, żeby decyzje grupowe  podejmowali członkowie społeczności, których decyzje te dotyczą, żeby członkowie grup decyzyjnych byli dobrze przygotowani merytorycznie i żeby wypracowane wspólnie rozwiązanie zaakceptowali wszyscy uczestnicy procesu decyzyjnego.   
W różnych krajach praktykuje się różne odmiany demokracji deliberatywnej występującej tam pod różnymi nazwami: sondaży deliberatywnych lub ław obywatelskich w USA, komórek planowania w Niemczech lub konferencji konsensualnych w Danii. W największym skrócie, w praktyce, proces podejmowania decyzji metodą demokracji deliberatywnej przebiega w następujących trzech etapach:
1.   Organizatorzy deliberacji selekcjonują (zwykle w drodze losowania) niewielką grupę, nie więcej niż 20 osób, które mają poznać i przedyskutować wybrany problem, a następnie wypracować i przyjąć zaakceptowaną przez wszystkich metodę jego rozwiązania.
2.   Członkowie utworzonej w ten sposób grupy otrzymują materiały informacyjne na temat rozważanej kwestii. W zależności od typu zagadnienia organizowane są również spotkania z ekspertami, politykami lub innymi osobami prezentującymi różne specjalności, punkty widzenia, systemy wartości i podejścia do rozważanego problemu.  
3.   Wreszcie odbywa się właściwa deliberacja, podczas której uczestnicy grupy decyzyjnej omawiają różne sposoby rozwiązania problemu i wypracowują grupowy konsensus. Jeśli nie uda im się uzgodnić decyzji, deliberacja kończy się na niczym, co jednak bardzo rzadko zdarza się w praktyce.  
Uczestnicy deliberacji powinni wiedzieć z góry, jaki będzie status podjętej przez nich decyzji. Najlepiej, żeby miała ona charakter wiążący dla odpowiednich władz, co zdarza się często w przypadku deliberacji dotyczących problemów lokalnych  organizowanych nie tylko w Europie, Australii czy USA, ale również – co szczególnie ciekawe – w wielu rejonach Chin.
W Polsce sesje deliberatywne były jak dotąd organizowane bardzo rzadko. Najgłośniejsze były prowadzone tą metodą konsultacje dotyczące przeszłych losów stadionu poznańskiego Lecha po mistrzostwach Europy w piłce nożnej w 2012 roku. Wypracowane przez grupy obywateli propozycje nie były wprawdzie wiążące, ale władze miasta wzięły je pod uwagę i zamierzają organizować podobne konsultacje w przyszłości. Jeden z komentatorów, senator i profesor Marek Ziółkowski ocenił je następująco: „Jest to nie tylko bardzo cenne badanie zrobione bardzo dobrze pod względem metodologicznym, ale sam fakt, że uczestnicy uczyli się w nim debaty, jest ważny w budowaniu naszej młodej demokracji”[7].
Jak twierdzi znany politolog, prof. Radosław Markowski, „Ten model uczestnictwa w życiu publicznym potęguje szacunek dla opinii innych i poszanowanie prawa do odmiennego głosu. Jest bowiem tak, że gdy jednostki same nie mają prawa głosu, nie są skłonne przyznawać go innym”[8].
Mamy więc w demokracji deliberatywnej wszystko, o co chodzi w edukacji obywatelskiej, szkolnej i pozaszkolnej, bez czego nie ukształtuje się w Polsce w pełni rozwinięta kultura demokratyczna. Uczestnicy grup decyzyjnych najpierw poznają problem, a dopiero potem, uzbrojeni w rzetelną wiedzę, przystępują do rozważań, wiedząc, że muszą znaleźć rozwiązanie akceptowalne dla wszystkich. Co więcej, ponieważ uczestnicy deliberacji uczestniczą w podejmowaniu decyzji polityczno-społecznych tylko incydentalnie, nie są na ogół uwikłani w koterie i nie prowadzą gry politycznej ani walki o władzę, co sprzyja poszukiwaniu merytorycznych rozwiązań.     
Dlaczego zatem, jak dotąd, metoda deliberatywna nie jest stosowana w szkołach, ani w celach czysto edukacyjnych, ani do rozwiązywania realnych problemów trapiących szkolne społeczności? Przecież udział w deliberacji nie jest niczym innym, jak zdobywaniem wiedzy o problemie, a fakt, że uczenie się jest w tym przypadku uwikłane w poszukiwanie rozwiązań rzeczywistych problemów, wzmacnia motywację do pracy i sprzyja zapamiętywaniu. Sesje demokracji deliberatywnej są też wolne od wad utopijnych projektów totalnej demokracji w szkole. Nie anarchizują uczniowskiej społeczności i nie przerażają rodziców celami, w które nie wierzą i jakich nie życzą sobie dla swoich dzieci. Nie stwarzają też pola do nadużyć wynikających z niedojrzałości społecznej lub wręcz niepełnego rozwoju mózgu osób w wieku szkolnym. (Prowadzone w ostatnich latach badania przy użyciu nowoczesnych technik obrazowania pracy mózgu wykazały, że centralny układ nerwowy, a zwłaszcza sam mózg młodzieży w wieku szkolnym, również licealistów, nie jest w pełni rozwinięty.[9]) Słowem, demokracja deliberatywna wydaje się wręcz stworzona dla szkół i innych placówek oświatowych.
Jakie problemy nadają się szczególnie dobrze do rozpatrzenia i rozwiązania metodą demokracji deliberatywnej? Otóż powinny to być przede wszystkim kwestie silnie nacechowane emocjonalnie, które dzielą społeczność szkolną i ingerują w ważne wybory osobiste lub prawa i wolności uczniów. W dzisiejszej Polsce należą do nich przede wszystkim spory na tle światopoglądowym, związane z obecnością w szkołach katechezy i symboli religijnych. Metoda deliberatywna doskonale nadaje się do rozwiązania tego problemu, gdyż wolna jest od elementów siłowych, gdy większość decyduje, nie zawsze licząc się z uczuciami i poglądami mniejszości. W demokracji konsensualnej każda decyzja musi uwzględniać emocje i przekonania wszystkich uczestników debaty, gdyż inaczej po prostu nie uzgodnią oni decyzji.
W skład grupy deliberującej na temat religii w szkole powinni wchodzić nauczyciele i uczniowie, tak wierzący, jak niewierzący. Celem debaty może być nie tylko rozwiązanie problemu obecności symboli religijnych, ale w ogóle miejsca religii w szkole, w tym również sposobu organizowania zajęć z religii lub etyki. Rozwiązania takie musiałaby być oczywiście zgodne prawem, co nie powinno rodzić trudności, gdyż w pierwszej fazie deliberacji uczestnicy grupy decyzyjnej zapoznają się między innymi z obowiązującymi przepisami. Fakt, ze rozwiązanie miałoby charakter konsensualny musiałby prowadzić do obniżenia napięć na tle religijnym, które zatruwają stosunki międzyludzkie i prawidłowy przebieg kształcenia w szkołach w całej Polsce.
Innym często występującym w szkołach problemem, który rekomendujemy do rozwiązania metodą deliberacji jest przemoc w szkole i inne naruszenia prawa, takie na przykład, jak handel narkotykami. Przeciwdziałanie tym zagrożeniom wiąże się często z wprowadzaniem ograniczeń i zwiększoną ingerencją w życie prywatne uczniów i nauczycieli. Budzi to oczywiście silne, negatywne emocje. Wiele osób, nie tylko młodych, irytuje na przykład wszechobecność w szkole systemów bezpieczeństwa, takich jak kamery. Wspólne wypracowanie i uzgodnienie rozwiązań musiałoby zwiększyć stopień akceptacji dla podejmowanych działań. Co więcej, w wielu wypadkach byłyby to zapewne rozwiązania oryginalne, gdyż kultura debaty w grupach deliberatywnych nie różni się istotnie od kultury grup pracujących metodą burzy mózgów i często owocuje oryginalnymi, a jednocześnie praktycznymi pomysłami.
Ciekawe i wartościowe w praktyce byłoby również wprowadzenie w szkołach zwyczaju wydzielania części szkolnego budżetu do decyzji podejmowanych przez społeczność metodą deliberatywną. Ten typ zaangażowania w sprawy szkoły byłby – poza wszystkim, o czym była mowa wyżej – znakomitą lekcją odpowiedzialności obywatelskiej. Integrowałby  społeczność szkolną i motywował do zaangażowania w wolontariat na rzecz wspólnego dobra.
Podane wyżej przykładowe tematy deliberacji to tylko  niewielka część długiej listy problemów, które mogą lub wręcz powinny być tą metodą rozwiązywane albo konsultowane. Nie ma potrzeby podawania dalszych przykładów. Wiele z nich może przecież mieć charakter lokalny, związany ze specyfiką miejsca, w którym szkoła się znajduje. Problemy trapiące szkoły w zamożnych dzielnicach warszawskich różnią się pod wieloma względami od zmartwień  uczniów i nauczycieli szkół na tzw. ścianie wschodniej. Rozwiązań wielu z nich najlepiej szukać wspólnie, w konsensualnej debacie poprzedzonej gruntownym szkoleniem, gdyż żadną inną metodą nie osiągniemy równie wiele:  nie znajdziemy tylu praktycznych i innowacyjnych rozwiązań i nie zrealizujemy w porównywalnym stopniu najważniejszych celów dydaktycznych i wychowawczych, jakie przyświecają systemom oświaty w państwach liberalno-demokratycznych.
Towarzystwo Humanistyczne i współpracujący z nim specjaliści z różnych dziedzin deklarują pomoc w organizacji sesji deliberatywnych w szkołach zainteresowanych tą metodą podejmowania rozwiązywania problemów. Deklarujemy również gotowość do powiadomienia mediów o konkretnych projektach i szkołach, w których będą one realizowane.
Zainteresowanych prosimy o kontakt pocztą elektroniczną na adres: humanizm@op.pl   


[1].   John Locke, Dwa Traktaty o rządzie, Londyn, 1690
[2]     John Locke, Myśli o wychowaniu, Zakład Narodowy im. Ossolińskich. Wydaw. Polskiej Akademii Nauk, 1959. par. 73,1.  
[3]      Katarzyna Ogórek, Edukacja niekonwencjonalna, Warszawa 2002. www.wolneszkoly.republika.pl/2.rtf,  Dostęp: 27 grudnia 2014.  
[4].   Bertrand Russell, Autobiography 1914-1944, An Atlantic Monthly Press Book, 1968, s. 227.

[5]. Report of an inquiry into SummerHill School – Leiston, Suffolk, Januray 2000 (part one).  http://web.archive.org/web/20080104002403/http://www.selfmanagedlearning.org/Summerhill/RepMain.htm. Dostęp 28 grudnia, 2014. 

[6].Katarzyna Ogórek, Edukacja niekonwencjonalnahttp://www.wolneszkoly.republika.pl/2.rtf; Dostęp 30 grudnia 2014.

[7]              MMPoznań.pl – Strona Główna, 23 listopada  2009 r., Dostęp: 20 grudnia 2014. 

[8]              Radosław Markowski, W szponach sondaży, Polityka nr 2 (2) z 3 marca 2010 r.
[9]              Por. Debra Bradley Ruder, The Teen Brain, Harvard Magazine, wrzesień-październik 2008, http://harvardmagazine.com/2008/09/the-teen-brain.html, Dostęp, 28 grudnia 2014.

 


sobota, 7 stycznia 2017

OBYWATELSKI TRYBUNAŁ KONSTYTUCYJNY

Warszawa, 7 stycznia 2017 r.

List otwarty do organizacji i środowisk prawniczych

Szanowni Państwo,


Wśród zwolenników demokratycznego państwa prawa panuje powszechna zgoda co do tego, że sprawujące obecnie władzę w Polsce rządy Prawa i Sprawiedliwości wielokrotnie dopuściły się naruszenia przepisów Konstytucji i podstawowych norm  demokratycznego państwa prawa. W ostatnich tygodniach ta bezprawna i arbitralna polityka doprowadziła do faktycznej likwidacji Trybunału Konstytucyjnego jako organu niezależnego od władzy ustawodawczej i wykonawczej, co oznacza nie tylko naruszenie fundamentalnej dla państwa prawa zasady trójpodziału władz, ale i faktyczne zawieszenie Konstytucji, poza sprawami rozpatrywanymi przez sądy powszechne.   
W ocenie wielu autorytetów prawa konstytucyjnego i milionów obywateli, którym nieobojętny jest los polskiej demokracji oraz stan zagrożonych wraz z nią praw i wolności obywatelskich, Polska nie jest już państwem prawa. Nie jest też demokracją! Zasługuje co najwyżej na miano „demokratury”, czyli wyłonionej demokratycznie dyktatury lub – według innej wykładni – demokratycznej karykatury.  
Wobec powyższego proponujemy środowisku polskich prawników rozważenie zasadności i możliwości powołania do życia prawdziwie niezależnego, obywatelskiego trybunału konstytucyjnego w formule, jaką uznacie Państwo za najwłaściwszą.  
Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że trybunał obywatelski nie będzie miał formalnej legitymacji do wydawania powszechnie obowiązujących orzeczeń, sądzimy jednak, że w obecnych realiach może on mieć realny i korzystny wpływ na tworzenie i stosowanie prawa w Polsce; może się również przyczynić do zminimalizowania skutków autorytarnej rewolucji, jaką narzuca społeczeństwu rządząca formacja.

Z poważaniem,

Andrzej Dominiczak
Jerzy Szafjański